Dzień 2. Hrasili - Nikortsminda 45 km

Okazuje się, że Adrian zamiast gnać do przodu w pewnym momencie zrobił sobie dłuższą przerwę i skrył się przed niekorzystną pogodą w pustostanie. Nasz trzeci kompan dosiada się do biesiady. Czas błogo nam upływa na rozmowie z Timurem, opróżnianiu talerzy oraz wychylaniu szklanic do licznych toastów. Deszcz się lituje i już tylko siąpi. Mocno rozgrzani czaczą wracamy na trasę. Po przeszło godzinnej jeździe zatrzymujemy się w miejscowości Nikortsminda. Tu rozglądamy się za noclegiem. Grupka Gruzinów zaprowadza nas do pana Cimura, u którego odpłatnie zatrzymujemy się na noc.
25 września 2014
Dzień 3. Nikortsminda - Orbeli 65 km
Całą trójką wstajemy koło godziny 9. Adrianowi jest śpieszno. Zaraz po wypiciu herbaty wskakuje na rower i rusza w trasę. Już nic nie powstrzyma jego mocniejszego tempa, więc widzimy go ostatni raz. Paweł dokańcza pakowanie, a ja ruszam na zwiedzanie równo tysiącletniej katedry, która znajduje się tuż za płotem posiadłości pana Cimura. Po moim powrocie żegnamy się z naszym gospodarzem i ruszamy w drogę. Z wielką ulgą odkrywamy, że trasa ulega zmianie i teraz mamy cały czas w dół. Niebo usiana jest ciemnymi chmurami, które na szczęście tylko straszą oberwaniem. Szybka jazda i zimne powietrze zmuszają nas do zarzucenia grubszych warstw odzieży. Przed południem dobijam do miejscowości Khotevi. Mamy skostniałe dłonie, więc w pierwszym napotkanym sklepie zaopatrujemy się w robocze (do zimy jeszcze daleko i innych nie ma) rękawice. W centrum natomiast robimy sobie dłuższy postój. Kupujemy świeżo upieczony, płaski jak pizza chleb oraz produkty do obłożenie. W sąsiedztwie rwącego potoku siadamy na ławce i raczymy się późnym śniadaniem. Czas mija nam również na obserwacji spraw codziennych Gruzinów. Szczególnie zwracamy uwagę na pracę miejscowej policji. Funkcjonariusze siedzą sobie w swoim terenowym radiowozie i ani myślą wychylać się z ciepłego wnętrza. Gdy ktoś budzi ich podejrzenie, przywołują delikwenta grubym głosem, który rozbrzmiewa z głośnika zamontowanego na dachu nowiutkiej Toyoty. Wracamy na trasę, która niestety ponownie pnie się w górę. Po krótkim czasie zaczyna siąpić. W myślach zastanawiam się, czy ta Gruzja uwzięła się na nas, że ponownie funduje nam pakiet deszcz plus podjazd? Szczęśliwie od stolicy regionu - Ambrolauri chmury nam odpuszczają. Droga też jakby łagodniejsza. Jedziemy w malowniczej scenerii. Z prawej strony ocieramy się o skaliste ściany, z lewej piętrzą się liściaste drzewostany, a w dole szumi wijąca się Rioni. Po jakimś czasie żegnamy się z rzeką i dobijamy do pewnej wioski. Na myśl o morderczym podjeździe, który jawi się nam przed oczami, robimy sobie przerwę przy bijącym źródle wody. Z wpatrującego tłumu miejscowych podchodzi do nas starszy jegomość. Po krótkiej rozmowie odchodzi i wraca z czaczą własnej roboty. Z wysokoprocentowym prezentem ruszamy w drogę, która tak jak przypuszczaliśmy daje nam w kość. Dzień zbliża się ku końcowi, więc po wdrapaniu się serpentyną na najwyższy punkt wąskiego szlaku postanawiamy rozbić się. Parę metrów zbaczamy z drogi i w ukryciu rozbijamy namiot. Z pięknym widokiem na dolinę zasiadamy do kolacji, gdy nagle wita się z nami młody pasterz. Ni w ząb nie idzie zrozumieć jego gruzińskiej mowy. Domyślamy się tylko, że proponuje nam nocleg. Odpalamy tłumacza zainstalowany w telefonie, który potwierdza nasze domysły. Chwilę próbujemy przekonać naszego rozmówcę, że nie trzeba, w końcu mamy już postawiony namiot i lada moment będziemy szykować się do snu. Jednak Dawit [sic!] nie daje za wygraną i każe nam się pakować. Na marginesie dodam, że swoich imienników spotkałem sporą ilość na całym Zakaukaziu i za każdym razem byli przekonani, że imię to ma nie biblijne, a właśnie gruzińskie pochodzenie. Po godzinie jesteśmy gotowi do drogi. Zgodnie z umową wraca do nas Dawit razem z dwoma kolegami i niezliczoną ilością krowich koleżanek. W totalnych ciemnościach schodzimy ukrytymi ścieżkami do wioski. Po drodze co rusz wdeptujemy w śliski materiał. Oby błoto, a nie niespodzianki po współtowarzyszkach. W końcu docieramy do domu, gdzie wita nas serdecznie reszta rodziny. Dostajemy zaproszenie do stołu, gdzie przez jakiś czas jedynymi naszymi kompanami są wódka oraz mocno wygadany dziadek. Niestety rozmowy naszej nie można uznać za komunikacją. On swoje po gruzińsku, my swoje po ''słowiańsku''. Co jakiś czas przychodzi głowa rodziny i uzupełnia nam braki w kieliszku. Przekonujemy się, że nie tylko my mamy problem ze zrozumieniem co mówi dziadek. W pewnym momencie nastaje przerwa w dostawie prądu. Szybko pojawia się Dawit, rozkłada rozpalone świeczki i wraca do sobie znanego miejsca. Blask ognia rozbija się o boazeryjne ściany i sfatygowaną twarz naszego leciwego towarzysza. Trwamy jeszcze przez moment w tej magicznej ciszy, gdy zjawia się cała reszta rodziny wraz z obficie naładowanymi talerzami. Rozpoczyna się nasza supra. Nie możemy wyjść z podziwu nad tymi wszystkimi potrawami, które zostały przygotowane w tak błyskawicznym tempie. Uczta dla podniebienia jest przerywana smakiem ciepłej wódki, którą wlewamy w siebie przy okazji licznych toastów. Osiemdziesięcio dwu letni, jak się okazuje, dziadek nie pozostaje nam dłużny. Z tą różnicą, że u niego w gardle ląduje szlachetniejszy, niż nasz trunek. Rozmowy toczą się z głową rodziny, tylko on z całego rodu zna rosyjski. Niekiedy pośredniczy w komunikacji z resztą. Z czasem przywrócona zostaje elektryczność.
Niestety, i nie chodzi tylko o to, że tracimy ciekawą atmosferę tworzoną przez blask świec. Zostaje włączony telewizor, który szybko zostaje ustawiony na PoloTV. Długo musimy przekonywać, że wolimy coś gruzińskiego. Mamy już mocno w czubie, gdy zostajemy zaprowadzeni do piwnicznych poniszczeń. Tu podziwiamy mnogość przetworów, darów od matki natury. Kosztujemy również wino bezpośrednio z beczki, co okazuje się końcowym gwoździem. Chwiejnym krokiem zostajemy doprowadzeni do pokoju, gdzie każdy z nas pada na swoje łóżko.
Niestety, i nie chodzi tylko o to, że tracimy ciekawą atmosferę tworzoną przez blask świec. Zostaje włączony telewizor, który szybko zostaje ustawiony na PoloTV. Długo musimy przekonywać, że wolimy coś gruzińskiego. Mamy już mocno w czubie, gdy zostajemy zaprowadzeni do piwnicznych poniszczeń. Tu podziwiamy mnogość przetworów, darów od matki natury. Kosztujemy również wino bezpośrednio z beczki, co okazuje się końcowym gwoździem. Chwiejnym krokiem zostajemy doprowadzeni do pokoju, gdzie każdy z nas pada na swoje łóżko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz