sobota, 17 stycznia 2015

26 września 2014
Dzień 4. Orbeli - Lentekhi 72 km

Wczorajsza noc okazuje się brzemienna w skutkach. Mocno wysuszeni i z pękającymi dyniami wstajemy przed południem. Dzień wita nas słońcem i gotowym śniadaniem. Zasiadamy do stołu, przy którym dziadek raczy nas winem na rozruch. Oczywiście, że nie odmawiamy. W ramach podziękowania za gościnę wręczamy magnes z widokiem naszego miasta (był to nasz zwyczaj w czasie całej wyprawy). Mój imiennik dostaje dodatkową pamiątkę-koszulkę reprezentacji Polski. Żegnamy się serdecznie z całym towarzystwem. Naszym przewodnikiem do głównej drogi zostaje sąsiad przyjaznej rodziny. Siecią wąskich alejek kluczymy wraz z nim po wiosce, aż w końcu docieramy do celu. Niechętnie wsiadamy na rowery. Mija dobre 5 minut męczącego podjazdu i znajdujemy się w miejscu gdzie wczoraj mieliśmy rozbity namiot. Gruzińskie toasty dają się we znaki i teraz na miano rozbitych zasługują nasze głowy. Bez większego namysłu robimy sobie dłuższą przerwę, ile w końcu można pedałować? Wracamy na drogą, która lituje się nad naszym losem. Zanosi się na długi zjazd. Niestety nie jest nam dana błogie podróżowanie - pojawia się problem z Gazellą. Paweł mocno musi naciskać na rączkę tylnego hamulca, a skutek jego wysiłku jest niezadowalający. Dodatkowo hamowaniu towarzyszy głośnie chrobotanie. Naciągnięcie linki nie przynosi efektu. Problem musi tkwić wewnątrz mechanizmu, który jest dla nas zagadką. Ruszamy dalej, ale jazda staje się mało komfortowa. W obawie przed licznymi ostrymi zakrętami, Paweł cały czas porusza się powoli. Zjazdowy etap, który powinniśmy pokonać w ekspresowym tempie dłuży się i dłuży. Wczesnym popołudniem w końcu docieramy do większej miejscowości - Tsageri. Nadzieja na znalezienia serwisu rowerowego szybko zostaje zgaszona przez miejscowych. Kontynuowanie jazdy bez sprawnych hamulców nie ma najmniejszego sensu. Sytuacja nieciekawa. Powrót do Kutaisi i tam szukanie kogoś kto usunie usterkę wydaje się jedynym rozwiązaniem. Udaje się nam zdążyć na ostatni transport do miasta naszego startu. Ciężko mi zrezygnować z celu jakim jest zdobycie najwyżej w Europie położonej stałej osady, więc Paweł pakuje się do pojazdu sam. Marszrutka odjeżdża, a ja w duchu żywię przekonanie, że wszystko się ułoży i że za dwa dni nasze ścieżki zejdą się w Mestii.

Po długiej przerwie, jaka upłynęła na rozwikłanie zagwozdki wracam na trasę. Droga od Tsageri jest w dobrym stanie, ale cały czas pod górę. Syndrom dnia wczorajszego odpuścił sobie, więc mocno zmotywowany staram się grzać ile sił w nogach. Uroków krajobrazu nie jest wstanie popsuć nawet szarawe niebo. Docieram do Lentekhi, gdzie bezskutecznie poszukuję gruzińskiej karty do telefonu. Na wylocie z miasta spotykam parę autostopowiczów z Wrocławia. Klara i Piotrek czekają w tym miejscu na okazję od paru godzin. Sporo czasu mija nam na rozmowie. Wymieniamy się dotychczasowymi przeżyciami i dalszymi podróżnymi planami. W końcu żegnam się z nimi i wracam do pedałowania. Pokonuję jeszcze parę kilometrów. Dzień chyli się ku końcowi, więc zbaczam z trasy i znajduję odosobnione miejsce na nocleg. Twarde podłoże okazuje się niełatwe przy wbijaniu śledzi, ale jakoś się udaje. Przed zapadnięciem zmroku leżę już w namiocie i tylko myślę czy szumiąca w dole rzeka pozwoli zamknąć powieki. Noc robi się chłodna do tego stopnia, że zarzucam na siebie dodatkowe warstwy odzienia. Zimno dalej jednak dokucza, więc co jakiś czas rozgrzewam się czaczą. Nazbierało się trochę tych płynnych specyfików podarowanych przez napotkanych Gruzinów.

niedziela, 4 stycznia 2015

24 września 2014
Dzień 2. Hrasili - Nikortsminda 45 km 

Budzimy się i powoli dochodzimy do siebie po nocnej biesiadzie z panem Tengizi. Zasiadamy do stołu, na którym lądują produkty na śniadanie. Nie brakuje również już dobrze znanego nam wina. Widok za oknem nie napawa optymizmem - z nieba leje jak z cebra. W nadziei na zmianę aury, mozolnie instalujemy cały nasz podróżny majdan. W końcu niechętnie opuszczamy dom naszego gospodarza. W strugach deszczu pan Tengizi asystuje nam w zejściu do głównej drogi. Pokonanie tego spiralnego szlaku okazuje się trudniejsze niż wczoraj. Całonocne opady zrobiły swoje i przy każdym stawianym kroku musimy uważać na grząski grunt. Na dole żegnamy się serdecznie z naszym dobrodziejem i z Pawłem ruszamy dalej, a Adrian cofa się do wiejskiego sklepu, gdzie wczoraj zostawił kask. Droga cały czas wije się pod górę. Pada obfity deszcz, czasem tylko traci na sile, robiąc nadzieję, że w końcu odpuści na dobre. Tak się jednak nie dzieje. Jesteśmy już mocno przemoknięci gdy dopada nas Adrian. Przez jakiś czas towarzyszy nam w trudnym podjeździe. Niekiedy jest na tyle stromo, że decydujemy się na mniej męczącą jazdę od jednej do drugiej krawędzi asfaltu. Adrian postanawia wskoczyć na swój poziom pedałowania i zostawia nas w tyle. Przy pożegnaniu stwierdzamy, że może się jeszcze spotkamy na naszym szlaku. Swoim tempem kontynuujemy podróż w coraz większych strugach. Jest jak u Forresta Gumpa - pada w każdy możliwy sposób. Nasze wzajemne milczenie jest przerywane jedynie przez desperackie wykrzykiwanie wulgaryzmów. Brakuje sił, morale siada. Naszym oczom ukazuje się przydrożna garkuchnia. Bez większego namysłu postanawiamy zatrzymać się tu na dłużej. Właściciel Timur i jego komanda na nasz widok ulegają ożywieniu. Wygląda tak jakby cały dzień czekali na pierwszych klientów. Przebieramy się w suche rzeczy i wchodzimy do luźno zbitego deskami baraku. Na zewnątrz trwają zabiegi rozpalenia grilla, a na naszym stole w pierwszej kolejności pojawia się czacza - wysokoprocentowa wódka produkowana z winogronowych wytłoków. Gruziński aperitif, choć niezbyt przyjemny w smaku, idealnie rozgrzewa oraz pobudza jeszcze bardziej nasz apetyt. Gdy na talerzach lądują ciepłe wiktuały zjawia się niespodziewany gość.
Okazuje się, że Adrian zamiast gnać do przodu w pewnym momencie zrobił sobie dłuższą przerwę i skrył się przed niekorzystną pogodą w pustostanie. Nasz trzeci kompan dosiada się do biesiady. Czas błogo nam upływa na rozmowie z Timurem, opróżnianiu talerzy oraz wychylaniu szklanic do licznych toastów. Deszcz się lituje i już tylko siąpi. Mocno rozgrzani czaczą wracamy na trasę. Po przeszło godzinnej jeździe zatrzymujemy się w miejscowości Nikortsminda. Tu rozglądamy się za noclegiem. Grupka Gruzinów zaprowadza nas do pana Cimura, u którego odpłatnie zatrzymujemy się na noc.

25 września 2014
Dzień 3. Nikortsminda - Orbeli 65 km 

Całą trójką wstajemy koło godziny 9. Adrianowi jest śpieszno. Zaraz po wypiciu herbaty wskakuje na rower i rusza w trasę. Już nic nie powstrzyma jego mocniejszego tempa, więc widzimy go ostatni raz. Paweł dokańcza pakowanie, a ja ruszam na zwiedzanie równo tysiącletniej katedry, która znajduje się tuż za płotem posiadłości pana Cimura. Po moim powrocie żegnamy się z naszym gospodarzem i ruszamy w drogę. Z wielką ulgą odkrywamy, że trasa ulega zmianie i teraz mamy cały czas w dół. Niebo usiana jest ciemnymi chmurami, które na szczęście tylko straszą oberwaniem. Szybka jazda i zimne powietrze zmuszają nas do zarzucenia grubszych warstw odzieży. Przed południem dobijam do miejscowości Khotevi. Mamy skostniałe dłonie, więc w pierwszym napotkanym sklepie zaopatrujemy się w robocze (do zimy jeszcze daleko i innych nie ma) rękawice. W centrum natomiast robimy sobie dłuższy postój. Kupujemy świeżo upieczony, płaski jak pizza chleb oraz produkty do obłożenie. W sąsiedztwie rwącego potoku siadamy na ławce i raczymy się późnym śniadaniem. Czas mija nam również na obserwacji spraw codziennych Gruzinów. Szczególnie zwracamy uwagę na pracę miejscowej policji. Funkcjonariusze siedzą sobie w swoim terenowym radiowozie i ani myślą wychylać się z ciepłego wnętrza. Gdy ktoś budzi ich podejrzenie, przywołują delikwenta grubym głosem, który rozbrzmiewa z głośnika zamontowanego na dachu nowiutkiej Toyoty. Wracamy na trasę, która niestety ponownie pnie się w górę. Po krótkim czasie zaczyna siąpić. W myślach zastanawiam się, czy ta Gruzja uwzięła się na nas, że ponownie funduje nam pakiet deszcz plus podjazd? Szczęśliwie od stolicy regionu - Ambrolauri chmury nam odpuszczają. Droga też jakby łagodniejsza. Jedziemy w malowniczej scenerii. Z prawej strony ocieramy się o skaliste ściany, z lewej piętrzą się liściaste drzewostany, a w dole szumi wijąca się Rioni. Po jakimś czasie żegnamy się z rzeką i dobijamy do pewnej wioski. Na myśl o morderczym podjeździe, który jawi się nam przed oczami, robimy sobie przerwę przy bijącym źródle wody. Z wpatrującego tłumu miejscowych podchodzi do nas starszy jegomość. Po krótkiej rozmowie odchodzi i wraca z czaczą własnej roboty. Z wysokoprocentowym prezentem ruszamy w drogę, która tak jak przypuszczaliśmy daje nam w kość. Dzień zbliża się ku końcowi, więc po wdrapaniu się serpentyną na najwyższy punkt wąskiego szlaku postanawiamy rozbić się. Parę metrów zbaczamy z drogi i w ukryciu rozbijamy namiot. Z pięknym widokiem na dolinę zasiadamy do kolacji, gdy nagle wita się z nami młody pasterz. Ni w ząb nie idzie zrozumieć jego gruzińskiej mowy. Domyślamy się tylko, że proponuje nam nocleg. Odpalamy  tłumacza zainstalowany w telefonie, który potwierdza nasze domysły. Chwilę próbujemy przekonać naszego rozmówcę, że nie trzeba, w końcu mamy już postawiony namiot i lada moment będziemy szykować się do snu. Jednak Dawit [sic!] nie daje za wygraną i każe nam się pakować. Na marginesie dodam, że swoich imienników spotkałem sporą ilość na całym Zakaukaziu i za każdym razem byli przekonani, że imię to ma nie biblijne, a właśnie gruzińskie pochodzenie. Po godzinie jesteśmy gotowi do drogi. Zgodnie z umową wraca do nas Dawit razem z dwoma kolegami i niezliczoną ilością krowich koleżanek. W totalnych ciemnościach schodzimy ukrytymi ścieżkami do wioski. Po drodze co rusz wdeptujemy w śliski materiał. Oby błoto, a nie niespodzianki po współtowarzyszkach. W końcu docieramy do domu, gdzie wita nas serdecznie reszta rodziny. Dostajemy zaproszenie do stołu, gdzie przez jakiś czas jedynymi naszymi kompanami są wódka oraz mocno wygadany dziadek. Niestety rozmowy naszej nie można uznać za komunikacją. On swoje po gruzińsku, my swoje po ''słowiańsku''. Co jakiś czas przychodzi głowa rodziny i uzupełnia nam braki w kieliszku. Przekonujemy się, że nie tylko my mamy problem ze zrozumieniem co mówi dziadek. W pewnym momencie nastaje przerwa w dostawie prądu. Szybko pojawia się Dawit, rozkłada rozpalone świeczki i wraca do sobie znanego miejsca. Blask ognia rozbija się o boazeryjne ściany i sfatygowaną twarz naszego leciwego towarzysza. Trwamy jeszcze przez moment w tej magicznej ciszy, gdy zjawia się cała reszta rodziny wraz z obficie naładowanymi talerzami. Rozpoczyna się nasza supra. Nie możemy wyjść z podziwu nad tymi wszystkimi potrawami, które zostały przygotowane w tak błyskawicznym tempie. Uczta dla podniebienia jest przerywana smakiem ciepłej wódki, którą wlewamy w siebie przy okazji licznych toastów. Osiemdziesięcio dwu letni, jak się okazuje, dziadek nie pozostaje nam dłużny. Z tą różnicą, że u niego w gardle ląduje szlachetniejszy, niż nasz trunek. Rozmowy toczą się z głową rodziny, tylko on z całego rodu zna rosyjski. Niekiedy pośredniczy w komunikacji z resztą. Z czasem przywrócona zostaje elektryczność.
Niestety, i nie chodzi tylko o to, że tracimy ciekawą atmosferę tworzoną przez blask świec. Zostaje włączony telewizor, który szybko zostaje ustawiony na PoloTV. Długo musimy przekonywać, że wolimy coś gruzińskiego. Mamy już mocno w czubie, gdy zostajemy zaprowadzeni do piwnicznych poniszczeń. Tu podziwiamy mnogość przetworów, darów od matki natury. Kosztujemy również wino bezpośrednio z beczki, co okazuje się końcowym gwoździem. Chwiejnym krokiem zostajemy doprowadzeni do pokoju, gdzie każdy z nas pada na swoje łóżko.