sobota, 21 marca 2015

      W czasie naszej miesięcznej przygody kaukaskiej mieliśmy okazję obcować z ludźmi z różnych grup etnicznych. Na naszym podróżnym szlaku, oprócz oczywiście Gruzinów i Ormian, stanęli m.in. Swanowie, Megrelowie, Abchazowie, muzułmańscy Adżarowie, jeden pocieszny Azer oraz Mołokanie. Na szczególną uwagę zasługują ci ostatni. Mołokanie są przedstawicielami swoistej grupy religijnej, wyznającej własną wersję prawosławia. Nazwa pochodzi z XVII wieku i wiąże się z tym, że w czasie postu odmawiali oni zakazu picia mleka. Ponadto odrzucali takie filary prawosławia jak: istota Trójcy Świętej i duchowieństwa, czy świętość ikon. Twórca zbuntowanej doktryny został skazany na męczeńską śmierć poprzez łamanie kołem. Ówczesnej władzy carskiej szczególnie nie podobało się pacyfistyczne podejście Mołokan. Często odmawiali oni obowiązku służby w armii, za co byli zsyłani na rubieże imperium. Cześć z nich została wygnana na Kaukaz. Mijały stulecia, zmieniał się ustrój (i to nie raz), granice w regionie przesuwały się, a kaukascy ''amisze'' tak jak za dawnych lat wiodą sobie spokojny żywot w dwóch, blisko siebie usytuowanych osadach, należących obecnie do Armenii. Dalej tworzą zamkniętą enklawę. Kojarzą się w pary tylko w obrębie własnej populacji. Ktoś kto jedzie malowniczą drogą z Dilidżanu do Wanadzoru może się lekko zdziwić. Po pierwsze: natrafia na dwie nieormiańsko brzmiące wioski: Fioletowo i Lemontowo, a po drugie: ich mieszkańcy mają słowiańskie rysy twarzy i mówią tylko po rosyjsku.
        My byliśmy świadomi ich obecności na naszym szlaku i tak się złożyło, że załapaliśmy się na nocleg u wielodzietnej mołokańskiej rodziny. Pobyt ten jeszcze na długo zapadnie w naszej pamięci. Spędziliśmy sporo czasu na rozmowie z Siergiejem - głową rodu. Reszta domowników jakoś unikała kontaktu z nami. Sam Siergiej też początkowo podchodził do nas z pewną dozą ostrożności. Parę razy dopytywał, czy nie jesteśmy przypadkiem dziennikarzami? Aparat Pawła budził dodatkową nieufność. Z czasem nasz gospodarz otworzył się. Dał się nawet namówić na zrobienie zdjęcia. Czuł się jednak nieswojo w tej sytuacji, więc Paweł poprzestał na tym jednym. Sergiej twierdził, że wszyscy tutejsi Mołokanie utożsamiają się z narodem rosyjskim. Sam z dumą pokazywał nam paszport Federacji Rosyjskiej. On i jego pobratymcy posyłają dzieci do własnych szkół, gdzie nauka odbywa się w ich ojczystym języku. Nikt tu na co dzień nie posługuje się językiem ormiańskim, a tylko nieliczni znają go w stopniu zaawansowanym. Mołokanie do dziś pozostają wierni swojej religii. Nie mają swojego kapłana, ani cerkwi. Miejscem spotkań i kontaktu z Bogiem jest jedynie dom modlitewny. Wyróżnia ich  umiłowanie do posiadanej ziemi, a jej uprawa stanowi podstawowe zajęcie. Wszystkie produkty, jakie wylądowały na stole w ramach poczęstunku, były własnej roboty. Siergieja ucieszyło nasze zainteresowanie ziołami, które dorzucał do herbaty. Przerobiliśmy z nim chyba cały atlas zielarski, łącznie z prezentacją co i gdzie rośnie u niego na ogrodzie. Nasz gospodarz opowiadał nam o swoich przygodach w armii radzieckiej - widocznie stosunek Mołokan do służby wojskowej na przestrzeni lat uległ zmianie. Ponadto z zachwytem opowiadał o swoim pobycie w urokliwym Petersburgu, w ogóle cała Rossija charszo. Na pytanie dlaczego nie zamieszka w swoje pięknej ojczyźnie, Siergiej stwierdził, że tam ludzie nie te, tylko piją i palę, a on woli spokojny żywot wśród swoich, na ziemi, która od wieków stanowi tę osobliwą enklawę.
 

wtorek, 17 marca 2015


30 września 2014
Dzień 8. Zugdidi - Khorga 40 km

Poprzedni dzień bez historii. W dwóch turach rezydowaliśmy w knajpie o polskiej nazwie ''Dom Wschodzącego Słońca''. Trochę przelało się  tego i owego z rodakami i nie tylko, a dziś wstajemy wczesnym ranem. Chęć zignorowanie odgłosu budzika jest ogromna, ale nie mamy wyjścia. Mając już dosyć górskich klimatów poprosiliśmy wczoraj naszego gospodarza, aby umówił nam marszrutkę, która ma nas zabrać do Zugdidi. Przeszło godzina schodzi nam na ogarnięcie tego całego nieładu jaki udało nam się wygenerować w czasie zaledwie dwudniowego pobytu w pensjonacie. Punkt godzina 7 mamy już zniesiony cały majdan i wyczekujemy naszego transportu na drodze. Jak na gruzińskie standardy bus podjeżdża w miarę punktualnie. Póki co jesteśmy jedynymi pasażerami. Rowery instalujemy na dachu, a sakwy lądują na tyłach zdezelowanego busa. Ruszamy w objazdówkę po Mestii, w czasie której nasz pojazd zapełnia się innymi turystami oraz autochtonami do ostatniego miejsca. Trasa do Zugdidi przez długi czas biegnie w malowniczej, a zarazem niebezpiecznej scenerii. Liczne zakręty i skruszone fragmenty skał nie przeszkadzają kierowcy w iście wyścigowej jeździe. Co jakiś czas w dole ukazują się jeziora o szmaragdowej barwie. W pewnym momencie zwalniamy. Na przodzie busa, zdominowanym przez Gruzinów, poruszenie. Wszyscy spoglądają w prawą stronę, gdzie przerwane fragmenty betonowej bariery są uzupełnione policyjną taśmą. Nie sposób dojrzeć nic w odległym dole, ale musiało tu dojść do jakieś tragedii. Kierowca rzuca jakiś komentarz i wraca do swojego rajdowego stylu. Popołudniową porą w końcu docieramy do stolicy regionu Megrelia. Mijamy centrum i odbijamy na Batumi. Nasz szofer chyba zapomniał o nas, więc zwracam mu uwagę, że zgodnie z planem chcemy wysiąść w Zugdidi. Zjeżdżamy na pobocze, gdzie dłuższą chwilę zajmuje nam dogrzebanie się do bagaży. Montujemy sakwy i po półtoradniowej przerwie od siodła wracamy do pedałowania. Cofamy się do centrum, w którym wymieniamy walutę w banku i zaopatrujemy się w gruzińską kartę do telefonu. Następnie udajemy się do wcześniej upatrzonego bistro. Zamawiamy dwudaniowy obiad i dzban czaju. Czekamy na jedzenie, a na zewnątrz zrywa się ulewa.

Po obfitym posiłku przeciągamy powrót na trasę, w nadziei na poprawę pogody. W końcu decydujemy się na jazdę w deszczu i po godzinie 14-stej opuszczamy Zugdidi. Kierujemy się w stronę nadmorskiego Poti. Teren płaski i monotonny do bólu. Na szczęście opady ustają. Dobijamy do miejscowości uzdrowiskowej, w której według przewodnika mają znajdować się źródła termalne. Postanawiamy skorzystać. Pytamy lokalsów o drogę do owego miejsca, jednak nikt nic nie wie. Zawiedzeni wracamy na trasę. Nudną jazdę przerywa nam jedynie widok ślubnej pary przed prawosławną świątynią. Paweł szybko zeskakuje z roweru i robi im sesję fotograficzną. Niestety, a może i stety, nie zapraszają nas na uroczystości weselne. W miejscowości Khobi odbijamy z głównej trasy. Po kolejnej godzinie pedałowania zaczynamy już rozglądać się za noclegiem. Zatrzymujemy się koło przydomowego sklepu. Niczego nam specjalnie nie brakuje, chcemy bardziej zagadać, niż zaopatrzyć się. Kupujemy jakieś pierdy, a na odchodne rzucam nasze wyćwiczone "SKAZITE PAŻALSTA GDE MY MOŻEM POSTAWIT PALATKU?" (Powiedz proszę gdzie możemy rozbić namiot?). Ku naszej uciesze właścicielka proponuje nocleg u siebie. Lora, bo tak ma na imię, zamyka sklep i zaprowadza nas na piętro swojego domu, gdzie mieści się świeżo wyremontowana sypialnia. Wkrótce poznajemy również jej schorowanego męża Guliego oraz córkę Teonę. Dobrych kilka godzin spędzamy wspólnie. Tematów do rozmów nie brakuje. Szczególną ciekawość okazują przedstawicielki tej sympatycznej megrelskiej rodziny. Odpowiadamy na liczne pytania z kategorii jak się żyje w Polsce. Na mapie pokazuję im przebytą trasę. Nasze rozmówczynie nie mogą pojąć skąd pomysł na taką formę podróżowania-rower przecież służy do przemieszczania się w konkretnym celu i na krótki dystans, a nie do turystyki. Ciężko wytłumaczyć, że pozowanie świata zza kierownicy jednośladu niesie niesamowite przeżycia, że daje poczucie wolności, że człowiek staje się częścią przebytej drogi i  ma więcej okazji do kontaktów z ludźmi. Kontaktów takich jakie właśnie doświadczamy, tutaj w jakiejś wiosce na gruzińskiej prowincji. Teona za moją namową wpisuje się do mojego podróżnego dziennika. Do dziś nie udało mi się rozszyfrować jej koślawych szlaczków skrobniętych na całą stronę, ale jakoś żywię przekonanie, że są to cieple słowa.