czwartek, 20 listopada 2014

23 września 2014
Dzień 1. Kutaisi - Hrasili 54 km 

Po przeszło 3 godzinnym locie meldujemy się na lotnisku w Kutaisi. Jest godzina 5:45. Jesteśmy po nieprzespanej nocy. Na domiar złego pozostajemy jeszcze pod wpływem płynnych specyfików nabytych na bezcłówce w Katowicach. Miało być delikatnie, na spokojny sen, a skończyło się jak zwykle. Mocne przetarcie przed pobytem w kraju winem i czaczą płynącym. W oczekiwaniu na zmniejszenie kolejki do odprawy, przybieramy pozycje siedzące. W końca przychodzi na nas pora. Nasze mętne spojrzenia na szczęście nie budzą zastrzeżeń celników i w naszych paszportach lądują upragnione pieczątki z napisem "GEORGIA". Bez trudu, na już prawie pustym taśmociągu, znajdujemy nasze kartonowe pakunki, w których mieszczą się rowery i cały majdan do objuczenia ich. Rozpakowaniem bagażu zajmujemy się na zewnątrz. Poza jedną dziurą w moim skórzanym siodle nie znajdujemy więcej strat w sprzęcie. Przystępujemy do skręcania jednośladów, co w naszym stanie okazuje się mozolnym zajęciem. O wiele szybciej ta sztuka wychodzi Adrianowi, którego poznaliśmy chwilę przed wylotem. On, tak jak my, przywiedziony na Kaukaz chęcią przeżycia rowerowej przygody. Jego początek trasy pokrywa się z naszymi planami, więc pada propozycja wspólnej podróży. W czasie naszego gramolenia nie możemy opędzić się od taryfiarzy, którzy chcą się zaopiekować za drobną opłatą naszymi kartonami - będą one jeszcze nam potrzebne na lot powrotny. Tryb oszczędnościowy bierze jednak górę. Postanawiamy przewieźć je sami do hostelu znajdującego się w centrum Kutaisi. Hostel ten, zachwalany w przewodnikach, jest również miejscem gdzie chcemy kupić kartusze do kuchenki turystycznej. Nasz nowy kompan pomaga nam w dokończeniu montażu i po godzinie 9-tej jesteśmy gotowi do startu. Mój i Pawła karton składam w pół, przeplatam linką i przewieszam przez ramię. Adrian z kolei instaluje złożone pudło na bagażniku. Szybko okazuje się, że jazda z kartonami jest niewygodna. Upalny poranek i kac też robią swoje. Znajdujemy opuszczoną, ale zamkniętą stację benzynową. Po długiej dyskusji chowamy nasze tekturowe pakunki za kratownicę otworu okiennego rozwalającego się obiektu. Pokładamy spore nadzieje, że nie zmienią one właścicieli. Wracamy na gwarną trasę, która ma nas doprowadzić do centrum drugiego co do wielkości miasta Gruzji. Powoli zaczyna się zwarta zabudowa i pojawiają się pierwsze sklepy. Niestety nie mamy jeszcze tutejszej waluty, a suszy niemiłosiernie. Droga zaczyna nam się dłużyć. Zniecierpliwieni pytamy miejscowego jak daleko do śródmieścia, gdzie znajdziemy jakiś bank? Zbyt daleko. Paweł jest na tyle zdesperowany, że postanawia kupić wodę za euro. Pani ekspedientka nie zna się na kursie i z trudem daje się przekonać, że 5€ za dwie butelki nie przyniesie jej straty. Koło południa w końcu dobijamy do centrum. Pierwsze skrzyżowanie bez sygnalizacji świetlnej i już wiemy, że trafiliśmy do miejskiej dżungli, typowej dla postsowieckiej rzeczywistości. Chaos, rozpędzone samochody, klaksonowa kakofonia i ciągła walka o dominację na drodze. Mija sporo czasu zanim w kilku etapach udaje nam się znaleźć po pożądanej stronie ulicy. Udajemy się na poszukiwanie kantoru, w którym nabywamy sporą ilość gruzińskich lari. Pierwszych zakupów dokonujemy w barze szybkiej obsługi. Poznajemy smak chaczapuri, który będzie nam towarzyszył do końca naszego pobytu na Zakaukaziu. Ustalamy również plan działania. Priorytetem staje się dla nas zdobycie butli gazowych do kuchenki. Adrian uznaje, że nasze wolne tempo jest dla niego niezadowalające, więc postanawia oddzielić się od nas. My natomiast robimy sobie dłuższą przerwę, po której stromym podjazdem dostajemy się na wzgórze Ukimerioni. Miejsce to jest hostelowym zagłębiem. Od przeszło dekady okoliczni mieszkańcy przystosowują tu swoje jednorodzinne domy na kwatery dla turystów. Znajdujemy hostel, w którym zgodnie z informacjami zdobytymi jeszcze w Polsce, sprzedawane są kartusze. Niestety żaden z dostępnych nie pasuje do modelu naszej kuchenki. Trudno, jakoś będziemy musieli przeżyć bez codziennej porannej kawy i ciepłej strawy. 

   
Kutaisi to miejsce, z którego za równe 29 dni mamy lot powrotny, więc zwiedzanie stolicy Imeretii odkładamy w czasie. Obieramy kierunek na Swanetię i późnym popołudniem opuszczamy miasto. Wybrana droga do naszego pierwszego celu jest okrężna, ale za to mniej ruchliwa i bogatsza w atrakcje turystyczne. Zaczyna się mocny podjazd, którego końca nie widać. Niestety zmęczenie i syndrom dnia wczorajszego stają się przyczyną przeoczenia zajazdu na monastyr Gelati. Droga rzadko kiedy daje nam odpocząć. Z prawej strony zaczynają ujawniać się zarysy gór Raczyńskich. Upalny dzień powoli dobiega końca. W wiosce Hrasili postanawiamy przerwać nasze męki i zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Zaczepiamy miejscowych, do których kierujemy kluczowe dla całego wyjazdu pytanie: "SKAZITE PAŻALSTA GDE MY MOŻEM POSTAWIT PALATKU?" (Powiedz proszę gdzie możemy rozbić namiot?). Na marginesie należy zaznaczy, że dla Gruzinów i Ormian jedynym znanym językiem obcym jest język rosyjski. W nielicznych przypadkach ktoś zagadywał do nas po angielsku, ale przeważnie była to improwizacja, podobna do naszej po rusku... Dostajemy aprobatę na rozbicie się przy sklepie i już chcemy to uczynić, gdy nagle podbiega do nas zadyszany Adrian. Na naszych twarzach maluje się zdziwienie, aż w końcu wyjaśnia nam, że został zatrzymany przez tutejszych i zaproszony na suprę - tradycyjną gruzińską ucztę. Adrian zaprowadza nas do miejsca, gdzie w miłej i mocno zakrapianej atmosferze stopniała jego parogodzinna przewaga nad nami. Tu okazuje się, że z grona współbiesiadników tylko pan Tengizi ma ochotę kontynuować ucztę, więc zaprasza nas do siebie. 

Uradowani prowadzimy rowery głównym szlakiem, by po chwili z niego odbić. Dobry kilometr wspinamy się serpentyną do domu naszego gospodarza. U progu jesteśmy przywitani przez jego żonę i matkę. Siadamy do stołu, na którym momentalnie ląduje dzban wina własnej produkcji. Kobiety zaczynają się krzątać po kuchni, a my ze skupieniem wsłuchujemy się w liczne toasty pana Tengizi, po których przechylamy do dna szklanice pysznego trunku. Dzban jest sukcesywnie dopełniany, a stół wzbogaca się o lokalne wiktuały. Wystarczy, że z jednej misy zniknie parę kawałków chleba, a gospodyni już szybko interweniuje i uzupełnia ''braki''. Zawsze musi być pełno. Kobieta cały czas poza biesiadą. Dopiero jak męskie grono wydaje się najedzone do syta, pozwala sobie na nałożenie skromnej porcji i siada na taborecie, z dala od naszego stołu. Podobny scenariusz przerabialiśmy jeszcze parokrotnie w czasie naszej wyprawy. Widocznie taka kultura, nie nam oceniać, ale niech Polki wiedzą jak dobrze z nami mają:) Po wieczornej uczcie jesteśmy zaprowadzeni na górę, gdzie czekają na nas wcześniej przygotowane posłania. Każdy z nas dostaje swoje łózko. Jeszcze tylko odśpiewujemy ,,O mój rozmarynie” przy akompaniamencie Adriana na pianinie i po pełnym wrażeń dniu idziemy spać.

piątek, 19 września 2014

Komu pocztówkę?



     Jeśli ktoś chcę dostać pocztówkę z dalekiego Kaukazu ma ku temu okazję. Chętnie uraczyłbym Was wszystkich tym nieco zapomnianym zwyczajem, ale wówczas pewnie nie miałbym za co wrócić do kraju:) Z tego co się orientowałem to koszt wysłania widokówki z Gruzji oscyluje wokół 15 PLN. Zatem jak ktoś ma ochotę niech podeśle ową kwotę na wskazany poniżej numer konta. W tytule proszę wpisać ''Pocztówka'' oraz dane adresowe, jeśli są inne, niż te przypisane do konta użytkownika. Można oczywiście wpłacać więcej i tym samym stać się cichym sponsorem wyprawy. Nadwyżka zostanie spożytkowana na szczytne cele, m.in. zakup gruzińskich win, a dobroczyńcy będą mogli liczyć na wznoszenie toastów za ich zdrowie. Dziwny kraj ta Gruzja; instytucja poczty w naszym rozumieniu tam nie istnieje. Są zaledwie dwa miejsca skąd można słać kartki: Batumi i Tbilisi. W stolicy planujemy być koło 12 października, więc do tego dnia trwa akcja pocztówkowa.


Dawid Tomiak

ul.Mławska 17 60-461 Poznań

ING Bank Śląski S.A.

83 1050 1520 1000 0091 3098 7051

czwartek, 30 stycznia 2014

Jadym na Krym 2013




Niecywilizowany kraj, wyjątkowo niebezpieczne drogi, dziki i biedny naród, który do dziś, ze względu na historyczne zaszłości darzy nas niechęcią”. Ile to ja się nasłuchałem tego typu wypowiedzi odnośnie kierunku tej wyprawy. „Macie rację, Kozacy zaporoscy tylko czekają ze swoimi zaostrzonymi palami, aż jakiś Lach przekroczy granicę” - odpowiadałem z lekkim przekąsem na spoglądanie z góry na sąsiadów zza Buga. Prawda jest taka, że w czasie naszej trzytygodniowej podroży w kontaktach międzyludzkich spotkała nas tylko jedna nieprzyjemna sytuacja i cały szereg pozytywnych reakcji osób, które pojawiły się na naszym przygodnym szlaku. Czasami znajdowaliśmy się w beznadziejnym położeniu i zawsze znalazł się ktoś kto wyciągnął pomocną dłoń. Opowieści o „dzikim” wschodzie proszę odstawić do katalogu pt. BAJKI.
EKIPA
    Tym razem jechałem z młodzieżą studencką (jaki to komfort gdy nie istnieją ograniczenia czasowe dla wyprawy). Na zdziwione miny przy okienkach kasowych, mówiłem z uśmiechem na twarzy, że ja profesor, opiekun grupy.
     Pierwsza do ekipy została zwerbowana Basia. Zafascynowana przebiegiem mojej poprzedniej eskapady szybko dała się przekonać. Kolejne osoby to już jej znajomi: Szyszka i Janek. Liczba uczestników oraz rozkład płciowy optymalny, jak na tego typu smakowanie świata.
Celem bliższego poznania całą czwórką wybraliśmy się na majowy spływ kajakowy, w czasie którego przekonaliśmy się do własnego towarzystwa. Niestety z powodów uczelnianych Janek musiał zrezygnować, a na jego miejsce wskoczył (i to na dzień przed wyjazdem!) Karczoch wspólny znajomy dziewczyn. Tym składem udaliśmy się pociągiem na drugi koniec Polski, do Przemyśla, gdzie brała początek nasza rowerowa przygoda.
       Jeszcze nie wiedzieliśmy, że pokonamy na naszych jednośladach 1024 km i niezliczony dystans koleją. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że zaliczymy 3 kraje (w tym jeden będący separatystyczną republiką, z której istnienia mało kto zdaje sobie sprawę). Jeszcze nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam stawić się w urzędzie ds. imigrantów. Również smak masandryjskiego wina o osobliwej nazwie „Siódme Niebo Kniazia Golicyna” nie był nam jeszcze znany. Wszystko to, było przed nami.

21 sierpnia 2013
Dzień 1. Przemyśl - Sudova Vyshnya 49km

Po długiej pociągowej przeprawie wysiadamy na dworcu w Przemyślu. Niepokojące chmury zadomowiają się na niebie na długo przed Podkarpaciem, więc deszczowe powitanie wcale nas nie dziwi. Pierwsze przepakowanie naszego podróżniczego ekwipunku przeciąga się. Na szczęście chroni nas faliste zadaszenie peronu. Udajemy się do wnętrza dworca, którego bogactwo sztukaterii i malowideł robi wrażenie. Ta sceneria staje się naszą bazą wypadową do kantoru i miejscem przeczekania niekorzystnej aury. Niestety, z biegiem czasu obfity deszcz nie ustępuje i około godziny 16-stej ruszamy w kierunku Medyki. Po drodze pierwszy upadek. Na śliskiej nawierzchni zalicza go Basia. Szczęśliwie bez większych konsekwencji - jedynie przetarte kolano i ślad zębatki w okolicy kostki.
     Dojeżdżamy do granicy. Sznur samochodów w kolejce, oczywiście my go omijamy, licząc na szybki przejazd przez bramki dla zmotoryzowanych. Straż graniczna kieruje nas jednak do przejścia dla pieszych. Mijamy spore rzesze Ukraińców, jedni podążają do Biedronki, drudzy handlują używkami zakupionymi u siebie. W toaletach na prawo i lewo odgłosy zdzieranej taśmy, którą owe produkty są przytwierdzone do ciała. Korzystamy z przywileju bycia obywatelami UE i stajemy do odprawy celnej bez kolejki. Nie da się uciec od krzywych spojrzeń zniecierpliwionego tłumu. Sytuacja wygląda jakbyśmy byli ludźmi "tej lepszej kategorii". Nie czujemy się z tym komfortowo, ale co zrobić. Równie sprawnie pokonujemy przejście po drugiej stronie i już jesteśmy na wymarzonej Ukrainie, gdzie deszcz już nie daje się nam we znaki. Pierwsze zaskoczenie to jakość drogi. Polski dojazd do granicy obfituje w dziury, a tu równa nawierzchnia z wydzielonym poboczem. Ten stan utrzyma się aż do Lwowa.
    Dzień dobiega końca. Za miejscowością Sudova Vyshnya zjeżdżamy z głównej trasy i zapuszczamy się w głąb wiejskiej zabudowy. Tu pytamy mieszkańców o przyzwolenie na rozbicie namiotu. Trzecie podejście kończy się aprobatą właścicielki posesji. Starsza pani stwierdza, że jest zbyt chłodno na spanie na zewnątrz, więc zaprasza nas do środka. Grzecznie odmawiamy, przecież to dla nas normalne warunki, ale po cichu liczymy, że ta propozycja nie jest czystą kurtuazją i, że kobieta będzie nalegać. Tak się dzieje, a my nie mając wyjścia dajemy się namówić. W czasie wieczornego poczęstunku poznajemy pozostałych członków rodziny. Do uczty dokładamy własne produkty, m.in. polskie kabanosy oraz wina zakupione w miejscowym sklepie. Po kolacji, która przebiegła w miłej i radosnej atmosferze, gospodyni udostępnia nam pomieszczenie, w którym znajdują się 3 miejsca do spania na tapczanie i jedno na rozkładanym fotelu. Jeszcze tylko prysznic i udajemy się w objęcia Morfeusza.

22 sierpnia 2013
Dzień 2. Sudova Vyshnya – Lwów 61 km 

     Poranek zaczynamy od wspólnego śniadania. Grono gospodarzy zostaje powiększone o dwóch męskich przedstawicieli rodziny, którzy dopiero co powrócili z Rosji, gdzie pracowali. Wino zostaje wyparte przez koniak. Mocno rozgrzani żegnamy się z naszymi dobrodziejami i wracamy na trasę. Początek przebiega w asyście promieni słonecznych, później niebo robi się pochmurne. Na szczęście opady nas omijają. Im dalej od granicy, tym natężenie ruchu wzrasta.

Dojeżdżamy do Lwowa. Nasze beztroskie pedałowanie dobiega końca. Stan drogi ulega pogorszeniu. Zaczyna się komunikacyjny chaos, który okaże się normą dla pozostałych większych miast na naszym szlaku. Jako „słabsi” uczestnicy ruchu zmuszeni jesteśmy do zwiększenia koncentracji. Lawirowanie pomiędzy pojazdami wlekącymi się w żółwim tempie to akurat mój żywioł. Pokazanie chwilowej wyższości pracy mięśni nad pracą koni mechanicznych daje dużą satysfakcję. Jednak ten ryzykowny styl nie wszystkim moim kompanom przypada do gustu i co jakiś czas zatrzymuję się i czekam, aż w komplecie będziemy kontynuować jazdę. Pierwszy dłuższy postoju przypada na dworcu głównym. Przed wyjazdem obiecaliśmy rodzinie Basi, że zachodnią Ukrainę pokonamy transportem kolejowym. Tak ma być bezpieczniej. Kupujemy bilety na pociąg do Odessy, który ma odejść dopiero następnego dnia. I dobrze, gdyż mamy sporo czasu, żeby nacieszyć się Lwowem. Udajemy się do centrum. Prospekt Swobody staje się miejscem relaksu przy kawie i ustalenia planu działań. 
 
Z przewodnikiem w ręku zaczynamy włóczęgę zakorkowanymi ulicami i delektujemy się urokami miasta. Zdobywamy najwyżej położony punkt Lwowa – Zamek Wysoki. Na górę gramolimy się pedałując po spirali. W pewnym momencie pojawiają się wąskie schody i jesteśmy zmuszeni do wnoszenia naszych pojazdów. Nagrodą jest rozpościerający się widok na zabytkową starówkę. Obowiązkowo zaliczamy pamiątkową sesję zdjęciową. Następnie ruszamy w stronę obiektów sportowych przy cmentarzu Łyczakowskim, gdzie ma odbyć się trening ultimate frisbee drużyny Wild West, w którym zapowiedzieliśmy udział. Po wspólnej grze meczowej w rozmowie z Wiktorem daję mu do zrozumienia, że nie mamy gdzie się podziać na noc. Stary znajomy z boiska zaprasza nas do siebie. Nieźle, drugi nocleg z rzędu nie musimy rozbijać namiotu. Rozpieszcza nas ta Ukraina.

23 sierpnia 2013
Dzień 3. Lwów – Odessa

Pociąg, którym mamy dostać się nad upragnione Morze Czarne odchodzi dopiero o 19:00. Wiktor nas nie przegania, więc wstajemy bez pośpiechu. Śniadanie odbywa się przy wschodnich hitach muzycznej telewizji. Staramy się podążać za listą tekstową, ale nasze obycie z cyrylicą jest jeszcze zbyt słabe. Koło południa żegnamy się z gospodarzem i jego rodziną.


Wracamy do poznawania Lwowa. Mamy dzień poprzedzający Święto Niepodległości. Miasto tonie w symbolach narodowych. Wszędzie powiewają niebiesko-żółte barwy, a pomniki są wzbogacone o tradycyjne stroje. Szczególnie warte uwagi są przechadzające się ulicami dziewuszki z finezyjnymi warkoczami, odziane w zwiewne bluzki z ukraińskim haftem. Na rynku jesteśmy świadkami widowiska autorstwa wojskowej orkiestry dętej i zespołu tanecznego. Następnie odbywamy wędrówkę po obiektach sakralnych. Odwiedzamy również Lwowską Galerię Sztuki, po czym udajemy się na cmentarz Orląt Lwowskich. Po wyczerpującym zwiedzaniu dostajemy się do centrum na mocno pożądany obiad.
     Na dworcu meldujemy się z dużym zapasem czasu. Musimy zdjąć nasze bagaże, rozmontować i zabezpieczyć dużymi foliowymi workami rowery, a na koniec z całym majdanem władować się do pociągu. W trakcie tych czasochłonnych zajęć witamy się z naszym prowadnikiem. Przy tej ciekawej postaci wypada zatrzymać się na dłużej. Prowadnik to odpowiednik naszego konduktora, tylko z szerszym zakresem obowiązków i możliwości. Jest „panem życia i śmierci” w swoim wagonie. Sprawdzanie biletów i wprowadzanie do pociągu, wydawanie pościeli, wybudzania podróżnego przed osiągnięciem zbliżającego się celu, to jego główne zajęcia. Ponadto, można się do niego zwrócić z prośbą o zaparzenie czaju. To on posiada klucze do toalety, która na czas przejazdu przez teren zurbanizowany jest regulaminowo zamykana (niekiedy przerwa w dostępności tego przybytku trwa przeszło godzinę!). Z prowadnikiem trzeba po prostu dobrze żyć. Nasza znajomość z człowiekiem-instytucją rozpoczyna się uwagą z jego strony, którą traktujemy jako żart: ''Paszporty? Później razem z diengami.'' Pociąg jest podstawiony, co daje nam spory komfort. Nasz pojazd to tzw. plackarta. Każdy wagon składa się z kilku boksów pozbawionych drzwi. Na jeden boks przypada 6 łóżek (2 dolne i 2 górne oraz 2 na boku).

Udało nam się zdobyć 4 miejsca w jednym boksie przy braku współtowarzyszy na bocznych łóżkach. Nasze rowery lądują na szerokich półkach nad górnymi legowiskami. Na długo przed odjazdem jesteśmy już ulokowani na dobre i możemy otwierać zasłużone butelki. W przeciwieństwie do polskiej kolei, jest to tu powszechnym i, zdaje się, publicznie akceptowanym zwyczajem. W luźnej atmosferze rozpoczynamy podróżne gry. Z przyklejonymi do czoła kartkami próbujemy dociec kim jesteśmy. Zabawa znana chociażby z ''Bękartów wojny.'' Karczoch w pierwszej turze jest naszym prowadnikiem - za łatwo. Po jakimś czasie, w ramach ćwiczenia znajomości obcego alfabetu, w zapisie naszych postaci przerzucamy się na cyrylicę.

24 sierpnia 2013
Dzień 4. Odessa – Biljajivka 72 km

Wczesnym porankiem wysiadamy z pociągu. Odessa wita nas słoneczną pogodą. Peron szybko pustoszeje, a my rozpoczynamy mozolne skręcanie naszych jednośladów. Po udanej akcji (nie może być inaczej) obieramy kierunek na morze. Zanim docieramy do upragnionego celu, kilkukrotnie z naszych ust pada pytanie: "Kuda Czorne More?".
Pierwszy i ostatni raz w czasie naszej wyprawy mamy do czynienia z piaszczystą plażą. Beztroskie wylegiwanie się z zimnym piwem przeplatamy kąpielami i rzucaniem frisbee, które wcześniej zakupiliśmy od Wiktora. Przysiadamy nad mapą i podejmujemy decyzję najpierw Mołdawia, potem Krym. Po opuszczeniu plaży zaliczamy największy port morski Ukrainy oraz schody Potiomkina. Wczesnym popołudniem opuszczamy Odessę. Suniemy drogą magistralną, na której panuje pokaźny ruch. Karczoch łapie panę. Tylna opona ze startym bieżnikiem jest podatna na chwytanie ostrych elementów i jeszcze nie raz napsuje mu krwi. Po dwugodzinnej jeździe ruchliwym szlakiem postanawiamy zjechać na mniej uczęszczaną drogę. To nic, że trasa się nam wydłuża - mniejszy hałas rekompensuje nam te dodatkowe kilometry.
     Docieramy do miejscowości Biljajivka i rozglądamy się za ciepłą strawą. Trafiamy do baru, gdzie odbywa się jakieś cygańskie święto, najprawdopodobniej wesele. Nie czujemy się pożądanymi gośćmi, więc szukamy dalej. Krążąc po mieście w końcu udaje się nam znaleźć restaurację. Czas na realizację zamówienia wykorzystujemy na łatanie dętki - tym razem Basia miała pecha. 
 
Po nabraniu sił wracamy na nasz szlak. Powoli zapada zmrok, jednak chcemy powalczyć o lepszy przebieg, więc odpalamy nasze światła i napieramy. Nocna jazda nie trwa jednak długo, gdyż problem łysej opony Karczocha powraca. W przydrożnych krzakach, na ciernistym podłożu rozbijamy namiot. Nasz pierwszy nocleg na dziko. Całe szczęście, że mamy zaopatrzenie w postaci nalewek, które dodają nam animuszu. Noc zaliczamy do niespokojnych wokół słychać szelesty i stąpania. Przestrogi powtarzane nam na okrągło aż do dnia wyjazdu nagle same pchają się do głowy. Apogeum emocji osiągamy, gdy do naszych uszu dociera, nie wiadomo skąd, muzyka. Dziwna sprawa, biorąc pod uwagę naszą lokalizację.



25 sierpnia 2013
Dzień 5. Biljajivka – Tyraspol 73 km

Karczoch zaczyna dzień od usuwania wczorajszej usterki, a my zwijamy manatki. Niebo jest spowite ciemnymi chmurami. Uderzamy w trasę z nadzieją, że nic z nich nie lunie. Z mapy wynika, że przed nami znajduje się wielki akwen. Chęć odświeżenia się gna nas do przodu. W połowie drogi odbijamy w szutrową ścieżkę, którą chcemy zbliżyć się do upragnionego punktu. W końcu udaje się nam znaleźć przystępną plażę. Tu spędzamy czas na kąpieli w niebudzącej zaufania wodzie oraz na delektowaniu się zimnym piwem przy akompaniamencie ukraińskiego disco. Po chwili odpoczynku wracamy na rowery. Dostajemy się do przejścia granicznego w miejscowości Kuchurhan. Tu już ustawiamy się w kolejce bez podziałów. Z ukraińskimi celnikami obywa się bez komplikacji. Schody zaczynają się po drugiej stronie, gdzie czeka na nas zbuntowana prowincja Mołdawii, czyli Naddniestrzańska Republika Mołdawska. Będąc w tym rejonie nie możemy oprzeć się pragnieniu poznania tego samozwańczego państewka. Fakt, że polski MSZ odradza wjazdu do niego jest wystarczającym magnesem.
     Miejsce na geopolityczną dygresję. Naddniestrzańska Republika Mołdawska po rozpadzie ZSRR ogłosiła niepodległość w 1990 roku, ale na arenie międzynarodowej do dziś nie jest uznawana przez nikogo poza innymi separatystycznymi republikami. Istnieje jedynie ciche przyzwolenie, jakżeby inaczej, Rosji, której stacjonujące tu oddziały wojskowe stoją na straży pokoju. Naddniestrze posiada wszelkie atrybuty państwowości takie jak: system administracyjny, aparat władzy, własna waluta, czy armia. Można odnieść wrażenie, że w służbach mundurowych pracuje co 3 obywatel. Kraj ten ma powierzchnię o połowę mniejszą od województwa opolskiego (w najszerszym miejscu ma raptem 15km). Mieszka w nim przeszło pół miliona mieszkańców, przy równym rozkładzie etnicznym na: Mołdawian, Rosjan i Ukraińców. Region ten jest skansenem komunizmu. Ulice upamiętniają Lenina, a symbole narodowe nawiązują do epoki radzieckiej. W powszechnym użyciu pozostaje język rosyjski.
     Wróćmy do naszych granicznych problemów. Celnicy dają nam do wypisania karty pobytowe. Miejsce na adres zakwaterowania pozostawiamy wolne. Wracamy do okienka z wypełnionymi formularzami. Nie podobają im się puste pola. Tłumaczymy, że nie wiemy gdzie się zatrzymamy, bo my śpimy w palatce. Zaczynają się pytania: "Dokąd? Po co"? W końcu podają nam namiary na jakiś hotel w Tyraspolu, gdzie obowiązkowo musimy się zatrzymać. Tam też mamy dostać potwierdzenie zakwaterowania, z którym następnie trzeba będzie udać się do urzędu imigracyjnego, gdzie przedłużą nam pozwolenie na pobyt o kolejny dzień. Po dopełnieniu formalności stajemy szczęśliwi na naddniestrzańskiej ziemi. Zaopatrujemy się w tutejsze ruble. Poznajemy smak gorących pierogów z chrupiącą skórką, nadziewanych przeróżnym farszem, które na stałe wchodzą do naszego podróżnego jadłospisu. Te tanie jak barszcz rarytasy noszą tutaj nazwę piroszków. Na Krymie, żeby je nabyć będziemy zamawiać cziburieki. 

Droga do naddniestrzańskiej stolicy jest szeroka, jednak pełna kolein. Płaski i monotonny krajobraz sprawia, że jazda się dłuży. W końcu dobijamy do betonowego monumentu z napisem „тирасполь”. Tu odbywa się pamiątkowa sesja fotograficzna, po której rozglądamy się za miejscem noclegowym. Bynajmniej nie szukamy hotelu wpisanego w karty pobytowe. Nie mamy zamiaru rezygnować z naszego przedwyjazdowego założeniu, że za spanie nie płacimy. Przed budką dla patrolujących ruch drogowy zapuszczamy się w las. Miejscówka wydaje się mało atrakcyjna, wszędzie pełno śladów obecności człowieka. Bliskość mundurowych przy drodze jakoś daje nam poczucie bezpieczeństwa. Za nim się jednak tu zainstalujemy, udajemy się na zakupy do marketu o nazwie „Sheriff”. Ciekawostką jest fakt, że w kraju tym pod szyldem gwiazdy strażnika dzikiego zachodu znajdują się także stacje benzynowe oraz klub piłkarski, a wszystko w rękach syna prezydenta.

26 sierpnia 2013
Dzień 6. Tyraspol – Cricova 92 km
     
     W słoneczny poranek meldujemy się w urzędzie ds imigrantów. Basia na schodach wejściowych rozwiesza niedoschnięte od wczoraj pranie. W środku obsługuje nas para mundurowych, która jest rozbawiona tym, że spędziliśmy noc w namiocie. Nie wiedzą za bardzo co z nami zrobić. Okienko zostaje zasunięte, a po chwili znowu się otwiera. Powtarza się tak jeszcze raz. Zagaduję gościa tematami piłkarskimi - my z Poznania, EURO 2012, host city. Pytam jak tam idzie Sheriffowi w europejskich pucharach? Ostatecznie po przeszło godzinnej wizycie w tym miejscu przedłużają nam pobyt w Naddniestrzańskiej.
     Objazdowo zwiedzamy Tyraspol, który nie zachwyca swym urokiem. W centrum stołujemy się w garkuchni, po czym ruszamy w kierunku Mołdawii. Po drodze mijamy stadion wspomnianego wcześniej klubu i jest to właściwie jedyna rzecz, która robi na mnie wrażenie w tym kraju. Po przejechaniu parunastu kilometrów dojeżdżamy do Bendery jedynego miasta separatystycznej republiki, które znajduje się na prawym brzegu Dniestru. Jedziemy mostem, z którego można podziwiać ruiny tureckiej twierdzy. Most, a w zasadzie dwa drogowy i kolejowy - strzeżone są przez służby wojskowe, stacjonujące na licznych posterunkach i dysponujące czołgami oraz opancerzonymi transporterami. Zatrzymywanie się oraz robienie zdjęć w tym miejscu jest surowo zabronione. Ewidentnie trzymają tu rękę na pulsie na wypadek gdyby stronie mołdawskiej zachciało się przywrócić dawny układ. Po przeprawieniu się przez rzekę pozbywamy się z portfeli rubli na rzecz lejów. Przekroczenie granicy odbywa się bez trudności. Co ciekawe, zaliczamy tylko jeden punkt kontrolny - po drugiej stronie nie ma celników. W końcu, według Mołdawii od wschodniej strony ich państwo nie kończy się na Dniestrze, a kawałek dalej - na Ukrainie.
 
Droga zyskuje charakter górski. Wreszcie mamy do czynienia z urozmaiconym krajobrazem. Zmiany otoczenia doznajemy również innymi zmysłami im bliżej Kiszyniowa, tym mniej przyjemny zapach. W mołdawskiej stolicy robimy dłuższy postój na obiad w przydworcowej knajpie. Na talerzach ląduje m.in. mamałyga na słodko, a w kuflach lokalny browar. Do zamierzonego celu zostaje nam paręnaście kilometrów. Odcinek ten pokonujemy prawie w całości pod górę. Pod wieczór odbijamy z głównej trasy i po krótkim czasie przejeżdżamy pod gipsowym łukiem oznajmiającym, że właśnie wjechaliśmy do Cricovy. Znajdujemy się w rejonie słynącym z produkcji szlachetnego trunku. Przyjemna droga prowadząca do mieściny znajduje się pomiędzy plantacjami winorośli, które dodają wyjątkowych walorów estetycznych tej okolicy. Strony te aż zdają się sprzyjać szerzeniu życzliwości i otwartości. Rzeczywiście, ledwo po wjeździe w teren zabudowany pierwsza lepsza grupa mężczyzn zgromadzonych pod sklepem zagaduje przyjaźnie jak mogą nam pomóc. To właśnie oni polecają nam miejsce na rozbicie namiotu. Zgodnie z rekomendacją docieramy do bramy podziemnych magazynów wina, których łączna długość wynosi 150 km. Korytarze zostały tutaj wykute w zboczach rzecznej doliny. Jest już zamknięte, ale na poznawanie tego niezwykłego miejsca jesteśmy gotowi poczekać do jutra. Ochrona, bez większej potrzeby przekonywania, pozwala nam na rozłożenie namiotu w pobliżu, jednak dopiero po godzinie 23:00. Czas spędzamy na degustacji zakupionych wcześniej krikowskich win. Korzystamy z udogodnień tego miejsca jakimi są ławki pod arkadami, znakomicie chroniące palnik gazowy przed wiatrem, oraz toaleta - luksus w takiej podróży! Co więcej, dziewczyny są wniebowzięte możliwością okiełznania fryzury dzięki umywalce, suszarce do rąk oraz lustra plus 10 do samopoczucia. W trakcie naszej błogiej biesiady poznajemy młodego Mołdawianina, którego angielski jest nienaganny. Wyjaśnia on nam, że musimy wstrzymać się z rozbiciem do wyjazdu delegacji składającej się z niemieckich oficjeli. Czekamy długo. Pani kanclerz Angela nie zjawia się. Nasze nieco zawiedzione serca ujmuje za to starszy ochroniarz, który ukradkiem donosi nam co jakiś czas kiście winogron o niesamowitym smaku. To od niego w końcu dostajemy zielone światło na rozłożenie namiotu. Szkoda, że właśnie zaczęło padać.

27 sierpnia 2013
Dzień 7. Cricova – Trebujeni 85 km

Dziewczyny jak zwykle gramolą się ze śpiworów. Korzystając z okazji namierzamy z Karczochem jakiś akwenu, w którym fundujemy sobie kąpiel. Dobra, słowo kąpiel jest nie właściwe. Dno jest tu muliste i nie pozwala na dotarcie na głębsze wody. Takie warunki jednak nam wystarczają do porannej toalety. Koło godziny 10:00 jesteśmy już gotowi. W kasie okazuje się że ze względu na Dzień Niepodległości Mołdawii wszystkie wycieczki zostały wcześniej wykupione. Jedyne wolne miejsca, w dodatku w grupie z angielskojęzycznym przewodnikiem, były w pierwszej turze, na którą się spóźniliśmy. Mocno zawiedzeni jedziemy pod górę szlakiem, który doprowadził nas do bramy niedostępnych dla nas podziemi. Po drodze zatrzymujemy się w sklepie. Właściciele udostępniają nam internet. Z ich pomocą znajdujemy połączenie kolejowe RybnicaOdessa. Zadowoleni zapisujemy godziny odjazdów, pozdrawiamy znajomych na fejsie i wracamy do pedałowania. 

Po pokonaniu męczącego podjazdu z powrotem znajdujemy się na wylotówce z Kiszyniowa. Droga ma świeżo i szeroko wylany asfalt. Oczekujemy odbicia na Trebujeni, jednak oznaczenia pozostawiają wiele do życzenia i omijamy nasz zjazd. Orientujemy się o tym dopiero po wdrapaniu się na szczyt kolejnego podjazdu. Żal nam trochę włożonego wysiłku. Rzucamy okiem na mapę i postanawiamy jechać dalej do większej miejscowości Orhei, z której też będziemy mogli dostać się do wybranego celu. W mieście tym robimy sobie dłuższą przerwę obiadową. 

Każdy mieszkaniec pytany o drogę każe nam wrócić do przeoczonego zjazdu. Nie rozumiemy dlaczego nie widzą naszej alternatywnej trasy. Nie podejmujemy ryzyka i jedziemy zgodnie z ich wytycznymi. Tym razem udaje nam się odpowiednio zjechać na Trebujeni. Ostatnie kilometry pokonujemy po zmroku. Dojeżdżamy do drogi, która prowadzi do obiektów sakralnych wykutych w skale. Dotrzemy tam dopiero jutro. Na dzisiaj mamy dosyć i rozpoczynamy poszukiwania miejsca na namiot. Udajemy się w głąb przydrożnej polany. Eksplorując ją pod kątem płaskiej powierzchni - zbawienia dla naszych wymęczonych jazdą kręgosłupów, napotykamy nagły jej skraj, a naszym oczom objawia się cudowny widok. U podnóża mamy rzekę, przy której wyrasta oświetlone miasteczko. Ta noc zostaje spędzona pod gwieździstym niebem. Zdecydowanie najbardziej niezwykły nocleg wyjazdu.

28 sierpnia 2013
Dzień 8. Trebujeni – Rîbniţa (Rybnica) 66 km

Poranek również zapiera dech w piersiach – krajobraz spowity mgłą i słomkowy odcień polany idealnie komponuje się z jedynym drzewem oliwnym, pod którym rozłożyliśmy nasze rzeczy. Pakujemy się w asyście pasących się krów. Pogoda jest słoneczna i taka utrzyma się do połowy dnia. Ruszamy w kierunku zespołu archeologiczno-krajobrazowego Orheiul Vechi. Tutaj pod sklepikiem z pamiątkami po raz pierwszy od opuszczenia kraju spotykamy rodaków. Krótka, sympatyczna konwersacja kończy się przejęciem przez zmotoryzowaną ekipę naszych śmieci. Miejsce jest tak odludne, że problemem dla nielicznych tubylców jest wyrzucenie worka do sklepowego śmietnika. Żegnamy się, przypinamy nasze rowery i drepczemy w górę. 

W dole meandruje rzeka Rău, która wraz ze skalistym zboczem tworzy malowniczy pejzaż. Uroki i walory obronne tego miejsca zostały docenione już u schyłku epoki starożytnej, kiedy to powstała tu forteca. Obecnie znajdują się jedynie jej pozostałości. W dobrym stanie zachował się natomiast kompleks obiektów prawosławnych. Zwiedzamy tutaj cerkiew, monastyr oraz pomieszczenia wykute w skale. Wracamy do objuczonych rowerów i obieramy kierunek na dobrze już nam znaną ekspresówkę. Pod drodze korzystamy z okazji i bierzemy kąpiel w jeziorze.
      Chcemy dostać się późnym wieczorem na pociąg, który ma nas zabrać z powrotem do Oddesy. Pogoda jak i stan drogi ulega pogorszeniu. Przed Rybnicą rozdzielamy się. Basia i ja odbijamy na kolejny monastyr, a Szyszka z Karczochem kontynuują jazdę główną trasą. Jedziemy wiejskim traktem, pozbawionym asfaltu. Co jakiś czas upewniamy się o poprawności naszego kierunku. Zapada zmrok, a z nieba zrywa się ulewa, która dosłownie bije w oczy. Na stromym i nierównym zjeździe Basia zalicza glebę, w wyniku której nadwyręża sobie rękę w nadgarstku. W asyście deszczu i w totalnych ciemnościach jedziemy przez pustkowia. Jesteśmy pozbawieni wiary, że zobaczymy klasztor. Odpuszczamy nawet rozglądanie się za nim ważniejsze to bezpiecznie dojechać do cywilizacji. W końcu dostajemy się na utwardzoną drogę biegnącą wzdłuż koryta rzecznego zapowiedź Rybnicy. Mijamy patrole mundurowych i liczne rogatki dziwimy się. Pokonujemy most nad rzeką, która okazuje się Dniestrem. Docieramy do opuszczonego szlabanu, podchodzi strażnik i słyszymy, że wita nas Pridnestrowskaja Moldawskaja Respublika – dziwimy się jeszcze bardziej. Udajemy się do budki celnej. Jak zwykle padają pytania, więc od razu tłumaczymy, że za godzinę mamy pociąg. „Pociąg, jaki pociąg? Tu nie ma żadnego dworca. Tylko cargo.”- słyszymy w odpowiedzi. Nasze zdziwienie sięga zenitu! Przeklinamy w myślach właścicieli sklepu z Cricovy, którzy wyświadczyli nam niedźwiedzią przysługę. Nie mając chwilowo żadnych perspektyw decydujemy się na wjazd do miasta. Wypełniamy formularze i standardowo dostajemy jednodniowe karty pobytowe. Jednocześnie dowiadujemy się czemu nie spotkaliśmy jeszcze drugiej części ekipy, która obrała krótszą i łatwiejszą trasę. Z otrzymanej wiadomości wynika, że dopadło ich łatanie dętki.
     Skupiamy się na uporządkowaniu naszych bieżących potrzeb według hierarchii ważności. Na miejscu pierwszym ex aequo   schronienie przed ulewą, przebranie i ogrzanie się. W zasięgu wzroku mamy centrum handlowe, do którego wchodzimy z całym naszym dobytkiem bez większego zastanowienia. Toalet brak, więc nie zostaje nam nic innego jak oporządzić się w holu. Wykręcamy przemoczone rzeczy i wyjmujemy suche. Bez krępacji zmieniam również bieliznę. Czujne oko kamery najwyraźniej wychwytuje ten moment, bo szybko zjawia się niezadowolony ochroniarz ze słuchawką w uchu. Dochodzi do krótkiej wymiany zdań on do mnie po rosyjsku, ja do niego po polsku. Tym razem trudności w porozumieniu się są mi na rękę, więc nie wysilam się, a on daje za wygraną i odchodzi. Jesteśmy bez pomysłu na dalsze działanie. Nasze portfele są całkowicie opróżnione z naddniestrzańskim rubli, ponieważ nie planowaliśmy po raz kolejny pojawić się w tym państwie. Na domiar złego kantor jest już zamknięty. Naszej bezradności przygląda się pewien klient, który podchodzi i pyta, czy jesteśmy z Polski. Tak nawiązuje się rozmowa, w której, nie bez czarnego humoru, tłumaczymy nasze beznadziejne położenie. Zdaje się, że poruszyliśmy go naszą historią, ponieważ zastanawia się jak nam pomóc. Niestety, nie ma przy sobie gotówki na wymianę waluty, a bankomat znajdujący się obok naszego chwilowego obozu nie obsługuje jego karty, nie mówiąc o naszych. Światełkiem w tunelu okazuje się sklep, o którym wspomina. Ponoć można w nim płacić mołdawskimi lejami. Po chwili zawiłego opisu drogi nowy znajomy wychodzi z propozycją, że zaprowadzi mnie tam. Basia zostaje przy rowerach, a ja w asyście Jewgienija, który każe mówić do siebie Yugin, idę zdobyć jakiekolwiek wyżywienie dla ekipy – potrzeba plasująca się na miejscu drugim.  Przelicznik jeden do jednego, jaki mi proponuje ekspedientka wydaje się być bardzo niekorzystny. Górę bierze mój poznański zmysł ekonomiczny i wracamy do Basi z niczym. Tam, po przestudiowaniu kursu walut widniejącym na nieczynnym kantorze orientujemy się, że jednak stać nas na zakupy bez nadszarpnięcia budżetu. Ponownie zostawiamy Basię na straży i zmierzamy w stronę sklepu. Los postanawia nas jeszcze chwilę nie rozpieszczać i zastajemy już zamknięte drzwi. Widocznie to odbicie od klamki przeważa pewną szalę, ponieważ fortuna zaczyna się do nas znowu uśmiechać. Yugin informuje nas, że zadzwonił do przyjaciela, u którego ma spędzić dzisiejszy wieczór. Ten, bez problemu zgodził się ugościć u siebie nieznajomych rowerzystów.
     Kierujemy się na drugą stronę ulicy, do blokowiska, gdzie znajduje się mieszkanie Riepy. Poza właścicielem są tu jeszcze Maxim i Alexandra, która właśnie smaży coś w kuchni. Witamy się serdecznie i dajemy zaprosić do stołu czując się nieco niezręcznie z pustymi rękami. Jedynie z Yuginem dogadujemy się po angielsku. Z resztą komunikujemy się po pseudorosyjsku oraz na migi. Okazuje się, że jedyną styczność z Polakami miał wcześniej Maxim, który po ojcu szczyci się polskim paszportem. Po chwili wychodzę po Szyszkę i Karczocha w umówione miejsce, jakim jest rzucający się w oczy supermarket i nasz tymczasowy schron w jednym. Szczęśliwym trafem, ta część ekipy znajduje jeszcze trochę tutejszej floty w zakamarkach portfeli. Chodzimy więc między regałami sklepowymi i wybieramy niezbędne artykuły oczywiście wino również ląduje w naszym koszyku. Na głos dodajemy do siebie ceny, żeby nie przekroczyć posiadanej kwoty. Udaje się nam zmieścić co do rubla. Wracamy do mieszkania, gdzie dokładamy do kolacji zakupione produkty. Oglądamy transmisję meczu eliminacyjnego do ligi mistrzów i rozmawiamy, głównie z Yuginem, o realiach życia w Naddniestrzu. Z całej czwórki jedynie Riepa posiada zatrudnienie. Reszcie marzy się emigracja. Mimo długofalowym braku perspektyw wszyscy są w pozytywnych nastrojach, a ich położenie nie odbija się na atmosferze wieczoru. Z pomocą naszych nowopoznanych towarzyszy wyszukujemy w internecie transport, który ma przybliżyć nas do półwyspu krymskiego. Natrafiamy na pociąg relacji SlobidkaOdessa. Przed snem korzystamy z gościnności gospodarza i bierzemy kąpiel. W komplecie, ogrzani, najedzeni, wymyci – czego więcej można chcieć, mając jako punkt odniesienia naszą sytuację wyjściową sprzed paru godzin? Może tylko jednego – gwarancji, że dworzec w Slobidce jest fizycznie namacalny i osiągalny dla nas. Jednak o to będziemy martwić się jutro. Dzisiaj zasypiamy jako szczęśliwi ludzie.

29 sierpnia 2013
Dzień 9. Rîbniţa (Rybnica) – Raşcov (Raszków) 74 km

Do Slobidki, która znajduje się na ukraińskim Podolu, mamy 35 km. Pociąg ma odejść dopiero o 16:40, więc nie spieszy się nam z ogarnianiem. Udaję się do znanego już marketu, gdzie wymieniam walutę i robię zakupy. Po powrocie okazuje się, że Yugin ponownie nas odwiedził. Zaparzamy czaj i wspólnie jemy śniadanie. W ramach podziękowań za gościnę wręczam Riepie i Yuginowi dwie polskie koszulki piłkarskie. Wczesnym popołudniem wskakujemy na rowery. Znowu łapie nas deszcz. Na przydrożnym cmentarzu urządzamy sobie przymusową dłuższą przerwę. Karczoch walczy z pękniętą dętką, a ja i dziewczyny dla zabicia czasu zabieramy się za pozostały prowiant. Licznymi podjazdami i zjazdami docieramy do przejścia granicznego. Tu kolejna naddniestrzańska niespodzianka okazuje się, że jest ono drugiej kategorii, czyli dostępne tylko dla okolicznych mieszkańców. Na pytanie gdzie możemy przekroczyć granicę, strażnicy rozkładają ręce. Tym razem z pomocną dłonią wychodzi do nas Peter, który czekał za na nami na odprawę. Zakreśla on na naszej mapie miejsce, w którym nie powinno być problemów z dostaniem się na ukraińską stronę. Z obliczeń wynika, że mamy do tego punktu około 70 km. Dzisiaj nie damy już rady, a czas pobytu w Naddniestrzańskiej nam wygasa. Pytamy celników, czy nam przedłużą. Tłumaczą się, że oni nie mają takich kompetencji i że musimy udać się do Rybnicy. Kłopot w tym, że nie leży ona nam po trasie. Jesteśmy gotowi olać sprawę i zaryzykować otrzymanie statusu persona non grata w tym "pięknym" kraju, ale dziewczyny idą jeszcze raz świecić oczami i ostatecznie dostajemy jeden dzień gratis.
     Ruszamy. Aby dostać się do celu musimy nieco cofnąć się. Po jakimś czasie zatrzymuje się przed nami samochód, z którego wysiada Peter. Upewnia się czy wiemy jak jechać. Pyta się również, czy czegoś nam nie potrzeba. Rubli już nie mamy, z jedzeniem też cienko, ale oczywiście nie przyznajemy się. Nie przekonujemy go, więc wręcza nam zakupione ciasto. Pokazuje nam również miejscowości, w których zatrzymują się pociągi jadące w stronę Odessy. Ruszamy dalej i po pewnym czasie. Potem odbijamy w nieutwardzoną trasę, która ma zapewnić nam skrót. Długo jedziemy przez odludne okolice, mając za towarzystwo chmary szpaków. Droga dwa razy ulega rozwidleniu, a naokoło nie ma ani jednej żywej duszy, która wskazałaby nam gdzie się kierować. Intuicyjnie dokonujemy właściwych wyborów i w końcu dojeżdżamy do głównej trasy, która biegnie wzdłuż Dniestru. Pod osłoną nocy postanawiamy dokulać się jak najbliżej granicy. Po jakimś czasie Karczoch znowu łapie panę. Na dziś kończymy nabijanie kilometrów, więc szukamy noclegu. Natrafiamy na teren otwarty, przypominający po ciemku pole namiotowe. Dodatkowo zwabia nas szum stale lejącej się wody. Odbywamy codzienny rytuał rozparcelowania się, tym razem uświetniony sprezentowaną nam roladą, którą wsuwamy ze świadomością, że część trzeba zostawić na śniadanie. Aby odświeżyć się przed snem udajemy się w kierunku wody, która jak się okazuje, samoczynnie tryska ze studni artezyjskiej. Będąc już w namiocie dostaję SMS-a od Petera, w którym informuje o godzinach odjazdu pociągów. Jakie to szczęście, że trafiamy na dobrych ludzi.

30 sierpnia 2013
Dzień 10. Raşcov (Raszków) - Rudnytsya (Rudnica) 56 km

    Ostatni pociągi z Rudnicy odchodzi o 17:35. Mamy sporo czasu na dojechanie do dworca. Trasa malowniczo biegnie wzdłuż rzeki i głównie pod górę, aż do miejscowości Camenca. Tu Karczoch stara się znaleźć jakiś serwis i wymienić startą oponę. Niestety nie udaje mu się i dalej musi liczyć się z ryzykiem przebicia dętki. Trzymamy się głównej drogi, która odchodzi od Dniestru w kierunku północnym. Tym razem ja zaczynam mieć problemy z rowerem. Awarii ulega piasta planetarna, przez co tracę niektóre biegi. Robię sobie dłuższą przerwę na zbadanie tematu. Pozostałym każę jechać dalej. Niestety usterki nie udaje się mi usunąć, ale ruszam w pościg za kompanami. Spotykamy się dopiero na granicy. Tu nie robią nam problemów. Może to ze względu na obecność obserwatorów z ramienia UE? Jeśli tak, to szkoda, że nie było ich na poprzednim przejściu granicznym. 
 
Na dworcu meldujemy się z około godzinnym zapasem czasu. W kasie nabywamy bilety, a w okolicznych sklepach spożywkę na drogę. Ustawiamy się na wąskim peronie w oczekiwaniu na pociąg. W końcu podjeżdża osobowy bez przedziałów, tzw. elektriczka. W ekspresowym tempie montujemy się do środka. Współtowarzyszy podróży nie wielu. Plus taki, że nie musimy demontować naszych pojazdów. Po pięciogodzinnej wojaży wysiadamy w Odessie. Szybko ustawiamy się do kasy, gdzie po czasie adekwatnym do długości kolejki udaje nam się zdobyć bilety do Symferopola. Na połączenie nie musimy długo czekać. Pociąg jest podstawiony, więc mamy czas na spokojne zainstalowanie się. Niestety tym razem nasze miejsca są porozrzucane po całym wagonie. Chwilę po odjeździe Szyszka z Karczochem idą spać. Basia i ja wpraszamy się z piwem do boksu, w który znajduje się starsza para. Tak kumplujemy się z Anną i Igorem. Nasze miłe spotkanie zostaje zakłócone przez łomot w sąsiednim boksie. Okazuje się, że jeden z naszych jednośladów zsunął się z górnej półki i upadł na podłogę. Na szczęście skończyło się tylko na wybudzeniu pasażerów. Za zaistniałą sytuację przepraszamy i ponownie lokujemy rower, tym razem skrupulatniej. 

31 sierpnia 2013
Dzień 11. Symferopol – Topoli 30 km

Równo w południe wysiadamy na stacji w stolicy Autonomicznej Republiki Krymu. Nasza kolejowa podróż przez blisko 500 km trwała 12 godzin. Koszt biletu z nadbagażem zamknął się w 80UAH (~32PLN). Chciałoby się tak po Polsce jeździć. Pierwszym naszym celem w Symferopolu staje się serwis rowerowy. Karczoch nabywa nową oponę na tylne koło, a ja demontuję uszkodzoną część piasty. 

Niestety na Ukrainie biegi wewnętrzne chyba nie są popularne, bo w aż 3 sklepach nawet nie wiedzą z czym mają do czynienia. Ruszamy w objazdówkę po mieście. Odwiedzamy m.in. najstarszą tutejszą budowlę, czyli meczet Kebir-Dżami oraz sobór katedralny Trójcy Świętej. Przed nastaniem wieczoru opuszczamy Symferopol. Obieramy kierunek południowy, ku morzu Czarnemu. Jazda na moim rowerze staje się mało przyjemna. Działają mi tylko niskie przełożenia, więc pod górę pedałuję ze zdwojonym wysiłkiem przy nienastrajającym, ciągłym akompaniamencie chrobotania w piaście. W końcu mechanizm rozpada się na dobre i zostaję uziemiony. Mimo wszystko wyjmuję wszystkie dostępne mi narzędzia i działam, aby oddalić chwilę uświadomienia sobie beznadziejności sytuacji. Niestety moje starania nie przynoszą korzystnego efektu. Reszta ekipy robi burzę mózgów nad tym jakie mamy opcje. Sugeruję, że powinniśmy się rozdzielić, abym nie był kulą u nogi. Mam obecnie same czarne myśli i jedyne co potrafię sobie wyobrazić, to siebie w pociągu powrotnym do domu. Moja propozycja spotyka się z dezaprobatą. Drogą konsensusu ustalamy, że dajemy sobie co najmniej dwa pełne dni na znalezienia wyjścia z tego parszywego położenia. Stery przejmuje Basia, która rozporządza zadaniami – Szyszka z Karczochem są odpowiedzialni za rozbicie namiotu gdzieś w okolicy, a ja dołączam do Basi i jedziemy na shopping. Jak wiadomo, dobre zakupy poprawiają nastrój, a każdy w głębi duszy czuje, że pora na coś mocniejszego – kupujemy ukraińską wódkę o osobliwej nazwie 'Chlebny dar' . W naszych sakwach nie braknie również co wykwintniejszych przekąsek. Przy okazji dowiadujemy się, gdzie znajduje się najbliższa stacja kolejowa. Wracamy do współtowarzyszy i po zmroku zasiadamy do kolacji. Układamy się na karimatach w konstrukcji na kształt altany, która jest częścią odludnej zabudowy tamy na niewielkiej rzeczce przy której się rozbiliśmy.

1 września 2013
Dzień 12. Topoli – Bakczysaraj 22 km

Wstaję skoro świt i ruszam na pobliską stację kolejową. Pociąg dwukrotnie przejeżdża mi koło nosa. Mimo wczorajszych zapewnień sklepowej żaden się nie zatrzymuje. Poirytowany wracam na drogę, gdzie staram się złapać marszrutkę, albo stopa. Okazuje się to bezskuteczne mój trefny rynsztunek zdaje się odstraszać kierowców. Pełen determinacji postanawiam na nogach pokonać szesnastokilometrowy dystans do najbliżej większej miejscowości. Zmieniam crocsy na buty i twardo prowadzę swój rower w upalny poranek. Co jakiś czas wystawiam dłoń z uniesionym kciukiem, ale nikt nie lituje się nad moim losem. Gdy pojawia się zjazd wskakuję uradowany na siodło i mknę do przodu. Jestem również pozbawiony możliwości hamowania, więc na tę technikę pozwalam sobie tylko w sytuacji, kiedy widzę, że spadek terenu ulega załamaniu. W przeciwnym razie mógłbym się za bardzo rozpędzić i nie wyrobić na zakręcie. Przed południem udaje mi się dokulać do Bakczysaraju. Udaję się na miejscowy rynek, gdzie jak mi wiadomo z polskiej gorącej linii, ma znajdować się serwis rowerowy. Alexander właściciel oznajmia, że ma tylko piastę w wersji bez biegowej. Decyduję się na nią, mimo świadomości, że będę skazany na mało przyjemną jazdę. Zaczynam akcję wymiany sprzętu. Szprychy mojego koła okazują się za krótkie. Alex przynosi inne z sąsiedniego stoiska. Po zapleceniu części z nich stwierdzam, że ta długość również jest nie odpowiednia. Właściwe szprychy znajdują się na obręczy, która z kolei nie pasuje do wymiarów mojej opony. Muszę je wykręcić i dopiero wtedy zamontować na nową piastę. Proces ten jest czasochłonny, zatem przed końcem pracy zjawiają się moi współtowarzysze. Farciarze! Nie tylko wyspani, ale również dopieszczeni kąpielą oraz przepierką wszelkich możliwych klamotów z opcją 'szybkie suszenie' w promieniach dzisiejszego porannego słońca, które tak spiekło mi kark. Nieważne, że ja sam jestem głodny, brudny i niewyspany - zadowolony zakładam koło. Niestety ajzol od mechanizmu zwalniania nie przylega odpowiednio do chwytu przyspawanego do widełek. Nie dość, że na jednym biegu to jeszcze z gorszym hamowaniem przyjdzie mi kontynuować jazdę po górzystym terenie.  Jest to, mimo wszystko, o niebo lepsza wizja od przedwczesnego powrotu do ojczyzny, stwierdzam, wsuwając naraz dwa czebureki, które przyniosła mi Basia.

Po usunięciu awarii udajemy się do zabytkowej części miasta, która niegdyś stanowiła stolicę Chanatu Krymskiego. Sporo czasu poświęcamy na poznawanie XVI-wiecznego pałacowego kompleksu, na który składa się: Wielki Meczet Chan-Dżami, cmentarz chanów, ogrody perskie oraz cała masa innych zabudowań, z haremem na czele. Po obiekcie oprowadza nas rosyjskojęzyczna przewodniczka wraz z polskim tłumaczem. Nie dla nas jednak zorganizowana turystyka. Dość szybka czmychamy i kontynuujemy zwiedzania własnymi ścieżkami. Na nocleg przenosimy się poza miasto. Wąskimi, szutrowymi drogami docieramy do polany znajdującej się w kanionie, pomiędzy dwoma masywami górskimi. Tu rozbijamy namiot i wzorem piknikujących obok rozpalamy pierwszy w czasie tej wyprawy żywy ogień. Klimat jest niesamowity – bezchmurne, gwieździste niebo w przestrzeni między dwoma stromymi, skalistymi zboczami przywodzi wiele egzystencjalnych, wręcz pierwotnych myśli.

2 września 2013
Dzień 13. Bakczysaraj – Foros 68 km

Budzą mnie promienie wschodzącego słońca. Takie okoliczności ożywiają we mnie duszę eksploratora, dlatego wstaję, aby pieszo zdobyć górę, u podnóża której spaliśmy. Nie jestem w tym sam – Basia ma podobne ciągoty, a więc idziemy we dwójkę. Wspinamy się tak wysoko, jak jest to możliwe bez dodatkowego ekwipunku. Wędrując odkrywamy, że skały po których stąpamy zbudowane są ze skamieniałych muszli, mimo że w którąkolwiek stroną się nie obejrzeć, nie ma ani śladu zbiornika wodnego. W drodze powrotnej, skłoniony wszechobecną przestrzenią, oddaję najdłuższy w życiu rzut frisbee, po którym na szczęście udaje się znaleźć fruwający talerz. Schodzimy na dół. Pozostali towarzysze, będący już na nogach, zazdroszczą nam wyprawy, jednak nie ma czasu na pozostanie w tym miejscu. Przed nami jeszcze wiele innych interesujących miejsc.

Pierwszą z nich jest monastyr Upieński, którego historia sięga VIII wieku. Do dziś zachowała się tu wydrążona w litej skale cerkiew oraz cele mnichów. Następnie udajemy się do skalnego miasta - Czufut-Kale. Zwiedzamy liczne pieczary mieszkalne oraz ruiny kilku budowli, które wznosili tutaj przedstawiciele takich grup etnicznych jak Karaimowie, Grecy, czy Ormianie.
   
    Wczesnym popołudniem kończymy pełen wrażeń pobyt w Bakczysaraju. Wracamy na główną trasę. Po drodze pozdrawiamy tabuny dzieci wracające z pierwszego dnia roku szkolnego i zaopatrujemy się w czebureki. Podjęliśmy decyzję o ominięciu Sewastopolu, więc odbijamy na podrzędny szlak, który prowadzi nas na południową ścianę półwyspu krymskiego. W malowniczym otoczeniu tniemy kilometry licznymi zjazdami i podjazdami.


W końcu dojeżdżamy do punktu widokowego, z którego w odległym dole ukazuje się nam upragnione Morze Czarne. Przy zapadającym zmroku pędzimy w kierunku linii brzegowej. Próby dostania się do wody nie przynoszą efektu. Odbijamy się od bram terenów zamkniętych. Ratuje nas piesza grupa, za którą podążamy tajemnymi, polnymi ścieżkami, których sami nigdy byśmy nie znaleźli. Rozbijamy się w namiotowym miasteczku znajdującym się na zboczu zalesionego wzniesienia. Niemal każde płaskie miejsce, jest przemyślanie zagospodarowane, przez co daje się odczuć, że wiele osób spędza tutaj co najmniej tygodnie. Po wizycie w sklepie ochoczo udajemy się na kamienną dziką plażę. Masa namiotów, hamaki, powiewające ozdobne flagi, muzyka, ogniska i pochodnie tworzą tu mocno hipisowską atmosferę. W pierwszej kolejności wskakujemy do wody. Po 4 dniach bez mycia odczuwam ogromną ulgę. Następnie siadamy na karimatach i rozkoszujemy się kolacją z winem.

3 września 2013
Dzień 14. Foros – Kurpaty 42 km
    
      Rano okazuje się, że jak na wioskę hippisów przystało, są tu prawie sami nudyści, więc bez skrępowania dołączam do nich i serwuję sobie orzeźwiającą kąpiel. Zbieram zamówienia na śniadanie od wylegującej się jeszcze reszty ekipy i jadę do sklepu. Niestety jest zamknięty, więc szukam innego. Wąskimi alejkami parkowego areału dojeżdżam do bramy, skąd jestem wyproszony przez ochroniarzy. Na zewnątrz robię zakupy i zaczynam szukać alternatywnej drogi powrotnej. W strugach deszczu pokonuję morderczy podjazd i po przeszło godzinie od mojego startu wracam do namiotowego miasteczka.  Spotykam towarzyszy, wracających z plaży, z której przegonił ich nawracający co chwilę deszcz. Jednogłośnie ustalamy, że przeczekamy niesprzyjające warunki pogodowe licząc, na to że pojawiające się co jakiś czas słońce zagości na dobre na niebie. Kolejne godziny spędzamy zatem na drzemce w śpiworach i reperowaniu napędu roweru Basi, który doznał uszczerbku podczas przeciągania po polnych dróżkach poprzedniego wieczoru. W końcu opady ustają, a rower jest już mniej więcej sprawny, więc leniwe decydujemy się na powrót na trasę. 

Cały czas jedziemy główną drogą, biegnącą wzdłuż morza. Aura nas nie rozpieszcza. Ponoć trafiamy na warunki pogodowe jakich dawno nie było o tej porze roku na Krymie. W miejscowości Ałupka zjeżdżamy na mniejszą drogę, która zbliża nas do wody. Zatrzymujemy się dłuższą chwilę przy Jaskółczym Gnieździe. Ten tandetny zamek znajduje się na szczycie klifu. Jego wartość podnosi jedynie fakt, że był kiedyś siedzibą cesarza Bajdoci. Akcja miała oczywiście miejsce w ekranizacji „Podróży Pana Kleksa.” Dzień dobiega końca, więc powoli zaczynamy się rozglądać się za możliwością noclegu. Pokonujemy w górę przeszło dwukilometrowy, trudny i wijący się odcinek drogi. Na szczycie podjazdu pytamy się o dostępność plaż w najbliższej okolicy. Wasiljew, którego zagadaliśmy na przystanku autobusowym mówi, że przed nami długo nic nie będzie i proponuje zjechać z powrotem. Dojazd do miejsca, który próbuje nam opisać jest tak zawiły, że postanawia odpalić swoją motorynkę i nas odeskortować. Najpierw doprowadza nas do sklepu, pod którym czeka aż uzupełnimy swoje zapasy, a następnie na plażowisko. Nie przyjmuje nic w podzięce za przeznaczony dla nas czas i trud. Żegnamy się z tym serdecznym człowiekiem i instalujemy na kamienistej plaży pod zdezelowanym pomostem, po czym wskakujemy do morza.

4 września 2013
Dzień 15. Kurpaty – Sonyachnohirs'ke 61 km

Pogoda kontynuuje swoje kaprysy. Niechętnie pokonujemy podjazd, który wczoraj już mieliśmy za sobą. Ponownie spotykamy Wasiljewa, któremu jeszcze raz dziękujemy za pomocną dłoń. Dojeżdżamy do Liwadii, miejsca które odegrała nieszczęsną rolę dla powojennych losów Polski. Tu odwiedzamy pałac, w którym odbyła się konferencja jałtańska. Następnie robimy sobie dłuższy pobyt w Jałcie. Udajemy się do ormiańskiej cerkwi Surb Ripsime, która znajduje się na stromym stoku. Świątynia imponuje swoim kształtem, natomiast w środku podziwiamy freski pokrywające kopułę. Kolejnym obranym punktem staje się marina. Tu wysyłamy pocztówki do znjomych i zastanawiamy się jak odjazdowo musi być w kinie 12D. 

Wyjeżdżając z zatłoczonej Jałty chcemy odbić na Massandrę. Robimy parę podejść, niestety nie znajdujemy znaków zjazdu, a każdy napotkany tubylec mówi coś innego. Poznawanie uroków muzeum sławnego wina nie jest nam dane. Kierujemy się zatem na Ajudah, którego walory opisywał w swym sonecie Mickiewicz. Po paru godzinach trudnej jazdy robimy postój w Ałuszcie, gdzie zamawiamy obiad. Na trasę wracamy w asyście uciążliwego deszczu i wiatru. Gdy oddalamy się nieznacznie od morza nastaje noc, a cywilizacja kończy się po przekroczeniu granic Ałuszty jak nożem uciął. Tego nie przewidzieliśmy, chociażby kalkulując nasze zapasy żywieniowe. Suniemy jeszcze jakiś czas w nadziei, że za każdym kolejnym wzniesieniem pojawią się światła, które utożsamiamy z obecnością sklepu. Daremnie. Zmęczeni schodzimy z rowerów i rozbijamy się na jedynej płaskiej przestrzeni przy słupie energetycznym, na którym rozwieszamy przemoknięte ubrania. Wygrzebujemy wszystkie rzeczy zdatne do zjedzenia. Dzielimy prowiant na kolacje i śniadanie. Tego wieczoru garść rodzynek na łebka i cienka herbata miętowa osłodzona liśćmi stewii pozyskanymi w Czufut Kale muszą nas zadowolić. Zasypiamy myśląc o przydziale 1,5 snickersa i 1 owocu na rano.

5 września 2013
Dzień 16. Sonyachnohirs'ke – Mors'ke 54 km

Wygłodniali szybko zwijamy namiot, połykamy marny posiłek i wskakujemy na rowery. Pokonujemy długi odcinek przez pustkowia. W końcu docieramy do przydrożnego baru, gdzie urządzamy sobie dłuższą przerwę. Napełniamy nasze puste żołądki i uzupełniamy poziom baterii we wszelakim sprzęcie elektronicznym. Pozwalamy sobie nawet na chwilę relaksu na mocno wyeksploatowanej kanapie przy kawie i ciastku. Kiedy docieramy do miejscowości Sonyachnohirs'ke pogoda ulega polepszeniu. Korzystamy z okazji i zatrzymujemy się na miejskiej plaży. Po obowiązkowej kąpieli i przepraniu rzeczy zamawiamy zimne z pianką oraz wędzoną rybę. 
 
Opuszczamy kameralny kurort naładowani energią, która zostaje spożytkowana na morderczy podjazd. Na szczycie meandrującej trasy robimy kolejną przerwę. Po pamiątkowej sesji spotyka nas nagroda - długa jazda bez pedałowania. Kąt nachylenia terenu według znaków drogowych wynosi 10%. Swobodnie pokonujemy liczne kilometry. Duża ilość zakrętów sprawia, że tracimy ze sobą kontakt wzrokowy, w dodatku każdy znajduje optimum poczucia bezpieczeństwa przy innej prędkości. Na końcu zjazdu postanawiam zaczekać za Szyszką, która zamyka stawkę. Mija sporo czasu zanim do mnie dociera. Okazuje się, że często robiła postoje na fotograficzne uchwycenie malowniczych widoków. Na jakiś czas zablokowało ją również stado wolnożyjących koni, z którymi zawarła bliższą znajomość. Ruszamy w pościg za pozostałą dwójką. Najpierw spotykamy zatroskaną Basię, która miała same czarne wizje powodów naszego opóźnienia. Potem dołączamy do Karczocha, który korzystał z samotności wylegując się w słońcu. Nasza jazda kończy się w miejscowości Mors'ke. Robimy zakupy w najbliższym sklepie i cofamy się do wcześniej upatrzonej plaży. Decydujemy, że będzie to miejsce naszego dzisiejszego noclegu. Zgodnie z zapewnieniami sąsiadów możemy pozwolić sobie na ognisko. Pozyskiwanie drewna z pobliskiego lasu jest również dozwolone. Z pożyczoną siekierą Karczoch i ja idziemy do lasu, a dziewczyny zajmują się rozłożeniem namiotu. Przynosimy spore ilości niestety wilgotnego opału, którego nie udaje się nam rozpalić. Wzorem innych używamy gałązek iglaków. W efekcie pojawiają się kłęby gęstego, gryzącego dymu. W pewnym momencie podchodzi do nas dwóch niezadowolonych jegomościów, którzy bezceremonialnie zalewają nasze już nieco tlące się ognisko wodą z pięciolitrowego baniaka. Nasze nadzieje na kolację przy ciepłych płomieniach jednak nie gasną. Udajemy się do sąsiadów, którym sztuka rozpalenia ogniska udała się znakomicie i proponujemy dorzucenie naszego drewna w zamian za możliwość posiedzenia przy ich ogniu. Zgadzają się bez dłuższego namysłu. W przyjaznej atmosferze zaczynamy konsumować naszą kolację dzieląc się trunkami z gospodarzami ogniska. Tamci towarzyszą nam przez jakiś czas, a następnie niemal zmuszają do skorzystania z ich zestawu turystycznego w postaci krzeseł. Kolejny miły gest, kierowany w nasze stronę w czasie tej podróży. Niby nic wielkiego, ale serce rośnie.

6 września 2013
Dzień 17. Mors'ke – Sudak 45 km

Dzień rozpoczynamy od kąpieli w dość chłodnym morzu. Następnie sprzątamy pozostałości wczorajszego paleniska i zwijamy namiot. W mieście kupujemy dużą ilość cziburieków, część zostaje zjedzona na miejscu, część ląduje w sakwach jako zapas. Naszemu powrotowi na trasę towarzyszy słoneczna pogoda. Droga nie traci górskiego charakteru. Licznymi podjazdami i zjazdami oddalamy się od linii brzegowej. 

Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do miejscowości Sudak. Tu postanawiamy zjechać w kierunku kurortu zachwalanego w przewodniku turystycznym. Udając się do Nowego Świata, który jest jednocześnie rezerwatem przyrody, mijamy ruiny średniowiecznej twierdzy genueńskiej, zajmujące bardzo rozległy teren. Wylotówka z miasta przechodzi z czasem w wąską drogę z wysłużonym asfaltem. Panuje tutaj spory ruch, marszrutki suną jedna za drugą. Z lewej strony, w odległych czeluściach rozpościera się Morze Czarne, z prawej natomiast ocieramy się o skały, których ukruszone fragmenty lądują na jezdni. Niekiedy robi się na tyle stromo i niebezpiecznie, że jesteśmy zmuszeniu do prowadzenia rowerów. 

W końcu docieramy do miejsca, które uchodzi za najcieplejsze na Krymie. Strefą naszego relaksu staje się plaża położona w zatoce. Rzeczywiście jest tu bardzo malowniczo, ale zgiełk turystyczny odbiera trochę uroku temu miejscu. Z megafonów co chwilę dobiegają komunikaty osób zachęcających do odbycia rejsu jednym z wielu przycumowanych statków. Wygrzewanie naszych kości przedłuża się i jest już zbyt późno na zwiedzenie okolicznych winnic. Niechętnie wracamy do rowerów. Z jeszcze większą przykrością stwierdzam, że piasta „made in charaszo” nie wytrzymała próby, jakiej została poddana podczas jazdy przez krymskie góry. Blaszka od mechanizmu torpedo została wyrwana i mocno okręcona. Znowu zostaję pozbawiony możliwości hamowania. Obiecuję sobie, że pierwszą rzeczą jaką zrobię po powrocie będzie zamontowanie hamulca ręcznego. Moi współtowarzysze ruszają przodem do Sudak, a ja jestem zmuszony prowadzić swój nieszczęsny jednoślad. Dostaję wiadomość, że znaleźli sklep rowerowy, który mieści się w centrum na ul. Lenina. Na marginesie, można w ciemno obstawiać, że w każdym ukraińskim mieście, miasteczku, czy wiosce, główna ulica nosi imię wodza rewolucji. Po godzinnym marszu znajduję sklep, ale niestety nie znajduję w nim części, która ma mnie wybawić z opresji. Drobne zabiegi umożliwiają mi jedynie jazdę z dużym oporem i chrobotaniem w piaście. Po zmroku wyruszamy poza miasto, gdzie rozbijamy się koło głównej drogi, na uboczu jakiegoś pola winnego. Jak się okaże następnego poranka, mieliśmy więcej szczęścia niż czegokolwiek innego – uprawa którą sobie wybraliśmy, była jedyną w okolicy nieopatrzoną płotem i tabliczką przestrzegającą przed psami.

7 września 2013
Dzień 18. Sudak – Teodozja 58 km
    
     Wadliwy sprzęt zmusza mnie do pobudki o świcie. Wygrzebuję się z namiotu i ruszam samotnie w kierunku ostatniego punktu rowerowej eskapady. Muszę zdobyć przewagę nad ekipą, która wstanie wyspana dużo później. Jadąc po płaskim terenie mocno napieram na pedały, ale nie osiągam zadowalających prędkości. Podjazdy pokonuję przeważnie w pozycji stojącej. Często prowadzę rower, bo nie wiem czy nie za bardzo rozpędzę się w dół wówczas istnieje ryzyko wypadnięcia z trasy na zakręcie. Pogoda również okazuje się mało litościwa. W czasie mojej jazdy w mękach spotykam sakwiarza, który udaje się na festiwal jazzowy do Koktebel. Jest on, delikatnie mówiąc, korpulentnej budowy ciała. Mijamy się parokrotnie - ja go wycinam gdy droga pnie się solidnie w górę, on z kolei macha do mnie na zjazdach. W pewnym momencie chęć dogonienia go bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Za wcześnie uznaję koniec niebezpiecznego spadku terenu i przed ostrym zakrętem jadę ze zbyt dużą prędkością. Na nic się zdaje hamowanie stopami o asfalt i przednią oponę muszę ratować się zjechaniem na pobocze. Ląduję w zakrzewionym rowie z deprymującą myślą, że już więcej nie zobaczę mojego nowo poznanego „kompana”. Następuje dłuższa przerwa na otrzepanie się, po której wracam na trasę i obiecuję sobie większą rozwagę. Znajduję się w regionie słynącym z produkcji win oraz koniaków. Nic mi jednak po tym nie ma czasu i trzeba pędzić przed siebie. Z przykrością stwierdzam, że nasza enoturystyka w czasie tej eskapady ograniczyła się jedynie do konsumpcji.

 
Dojeżdżam do Koktebel, gdzie zatrzymuję się w barze. Moi współtowarzysze docierają tu chwilę po mnie. Nadszedł czas na pożegnanie z Morzem Czarnym – kąpiel, koktebelskie wino, rzucanie dyskiem i puszczenie kaczek. Może mała łezka w oku. Oddalamy się prowadząc rowery tętniącym życiem deptakiem. Zatrzymujemy się w knajpce oferującej dania kuchni tatarskiej. Obsługuje nas kelner o azjatyckich rysach twarzy, który ku naszemu zdziwieniu dobrze posługuje się językiem polskim. Składamy zbiorowe zamówienie. Na naszym stole lądują szaszłyki, grilowane bakłażany i pieczone ziemniaki. Zaraz po zaspokojeniu apetytu wracam na trasę, gdy reszta jeszcze odpoczywa. Spotykamy się ponownie w połowie drogi do Teodozji. Dalszą część tego etapu pokonujemy razem. Dopiero w samym mieście zostaję w tyle. Po zmroku docieram na dworzec. Ekipa zrobiła już rozeznanie przy kasie. Nie tak łatwo będzie wydostać się z Krymu. 

EPILOG
     W Teodozji okazało się, że większość połączeń miała pełne obłożenie. Jedyną dostępną opcją był pociąg do miejscowości znajdującej się jeszcze na Krymie, której nazwa nic nam nie mówiła. Niestety pani przy kasie nie mogła nam sprawdzić dalszych możliwości. Z Teodozji wystartowaliśmy w sobotę o godzinie 22:55 z nastawieniem zawsze bliżej domu. W Dżankoj wysiedliśmy o godzinie 2:22. Tu kupiliśmy bilety na pociąg do Lwowa, który miał odejść dopiero o 23:46. Dżankojski dworzec stał się miejscem naszego koczowania. W poczekalni rozłożyliśmy karimaty, na których przespaliśmy się do rana. Na szczęście żadne służby mundurowe nie przegoniły naszej grupy wędrownej. Dzień dłużył się leniwie. Z nudów chwytaliśmy się różnych zajęć. Graliśmy w szachy na wyrysowanej w zeszycie planszy, rzucaliśmy frisbee i na głos czytaliśmy książkę w osobliwy sposób (narrator plus druga osoba odpowiedzialna za efekty dźwiękowe wynikające z fabuły). Zakumplowaliśmy się również z Wanią, z którym zabijaliśmy czas na zabawie polegającej na kopaniu nakrętki. Ten szkrab nie mógł zdzierżyć, że rozmawiamy między sobą w nie zrozumiałym dla niego języku. Jego wykrzykiwane "Gawaritie pa ruski!" przeszło do naszego klasyku. Kolejną dobę spędziliśmy w pociągu do Lwowa. Tu już nie było tak wesoło. Część z nas dopadły problemy żołądkowe. We Lwowie wysiedliśmy o północy i kolejne godziny spędziliśmy na dworcu podmiejskiej kolei. O godzinie 5:12 ruszyliśmy elektriczką do miejscowości Mostys'ka. Z czasem okazało się, że pociąg jechał dalej niż się spodziewaliśmy, dzięki czemu zbliżyliśmy się do granicy. Jeszcze po ukraińskiej stronie zafundowaliśmy sobie śniadanie i prysznic w przydrożnym barze, aby wyczyścić portfele z obcej waluty. Na świeżości przekroczyliśmy granicę i koło południa stawiliśmy się na dworcu w Przemyślu. Tu złapaliśmy kolejny pociąg i w środę o 6:23, po 78,5-godzinnej wojaży kolejowej zameldowaliśmy się w rodzinnym Poznaniu.



 
Autor zdjęć: ANNA SZYSZKA