czwartek, 9 sierpnia 2012

Chorwacja 2012


YGE LYGE, SZAKALAKA!

Zdanie to od pewnego momentu naszej eskapady stało się okrzykiem bojowym.  Zapożyczyliśmy i przerobiliśmy je z języka węgierskiego i już tylko my będziemy wiedzieć, jakie jest jego unikalne znaczenie.  My, czyli czworo zapaleńców, którzy postanowili w dwa tygodnie przebrnąć na rowerze trasę Zakopane – chorwacki Adriatyk, ale wszystko po kolei. 
 
Prolog

Z naszej ekipy przed wyjazdem znały się tylko Ania z Sylwią i to one zamieściły anons na stronie projektu ‘’W 80 rowerów dookoła Europy’’.  Na ogłoszenie pierwsza odpowiedziała Gosia, która po krótkiej wymianie korespondencji została przyjęta do załogi.  Brakowało tylko męskiego przedstawiciela i oto na dwa tygodnie przed planowaną wyprawą zgłosił się Dawid. Tak, za pomocą internetu skrzyknęła się czwórka, którą dzieliło wiele, ale łączył jeden wspólny cel – przeżyć przygodę życia.
Skompletowani przystąpiliśmy do żmudnych przygotowań przebiegu trasy. Wiedzieliśmy, że na pewno naszym końcowym celem będzie chorwackie wybrzeże i że musimy, znaczy możemy:) poświecić na to dwa tygodnie. Tylko co po drodze i gdzie dokładnie meta? Każdy miał swoje wizje, ale w końcu ‘’krakowskim targiem’’ określiliśmy zarys naszego szlaku:  Zakopane –  Bańska Bystrzyca – Budapeszt – Balaton – Zagrzeb – Jeziora Plitwickie – Senj – Zadar. Jak się później okazało końcowy etap uległ jednak modyfikacji. Ustaliśmy również, że namioty będziemy rozbijać na dziko w przydrożnych lasach, bądź na posesjach za przyzwoleniem właścicieli, ale na pewno nie na kampingach. Za takimi wariantami przemawiał czynnik ekonomiczny oraz dreszczyk emocji.  Powrót?  Będziemy się martwić później.
Każde z nas mieszka na co dzień w innym mieście, więc Sylwia zaproponowała swoje mieszkanie w Krakowie na piątkową kwaterę, z której mieliśmy  zorganizować samochodowy transfer do miejsca startu, czyli Zakopanego. Pierwszy do stolicy Małopolski przybył pociągiem Dawid. Sylwia postanowiła odebrać go z dworca. Tu pojawiła się pierwsza, niemiła to zbyt mało powiedziane, niespodzianka. Rower, który przypięła przed galerią, znalazł nowego właściciela. ’’Krzysztofem’’, bo tak pieszczotliwie go nazywała, zjechała ładnych parę sezonów. Rower ten był pieczołowicie przygotowywany do wyjazdu, a tu takiego psikusa zgotował los. Koniec marzenia o podroży życia?  Nie dla Sylwii. Na szczęście udało się zorganizować zastępczy pojazd i następnego dnia w komplecie zjawiliśmy się na linii startu.

Dzień 1 Zakopane – Likavka (85 km)

 
W sobotę rano Ania, Sylwia i Dawid ruszyli z Krakowa w kierunku Zakopanego. Na miejscu czekała już na nich Gosia.  Zakorkowana zakopianka sprawiła, że w zimowej stolicy Polski zjawili się lekko spóźnieni. Na linii startu szybkie przepakowanie, zapoznanie się z organizatorami i innym grupami uczestników oraz pamiątkowe zdjęcie. Postanowiliśmy, że przed przystąpieniem do trasy zjemy jeszcze wspólnie obiad. Pełni zapału i przy eskorcie innych cyklistów opuściliśmy Zakopane koło godz. 14-stej. Po przeszło godzinnym pedałowaniu przejechaliśmy granicę kraju w miejscowości Chochołów. Ku naszemu zdziwieniu brakowało jakiejkolwiek infrastruktury przygranicznej i gdyby nie wielka tablica z napisem: ,,Slovenská republika’’ to moglibyśmy nie odnotować faktu opuszczania ojczyzny.  Jak do tej pory tylko jeden większy podjazd. Przy kolejnym, nieco dłuższym, spotkała nasz pierwsza awaria (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że cruiser Dawid będzie wymagał częstszych napraw). Szybka zmiana dętki i ruszyliśmy dalej. Zbliżał się koniec dnia, a do Ružomberoka, czyli miejsca, które obraliśmy sobie na nocleg, brakowało jeszcze trochę.  Jazda w górę, przy asyście deszczu, sprawiła, że poddaliśmy się. Pierwszego rozbicia dokonaliśmy w przydrożnym zagajniku, do którego było strome i zabłocone podejście. 

Dzień 2 Likavka – Babina (106 km)


Po przebudzeniu Dawid zabrał się za oględziny swojego pojazdu. Z przykrością stwierdził, że w tylnym kole poszły dwie, sąsiednie i prowadzące do tej samej części piasty, szprychy, co uniemożliwiało dalszą jazdę.  Całe szczęście, że u podnóża góry, pod którą wspinaliśmy się był serwis rowerowy. Zdziwienie właściciela, że ktoś w niedzielny poranek prosi go o paru szprychu, było niemałe, ale wpuścił i ubrany w bonżurkę przywitał serdecznie. Po usunięciu usterki i spakowaniu byliśmy gotowi do powrotu na trasę. Po deszczowych chmurach dnia poprzedniego nie było już śladu. Dalsze wdrapywanie się pod górę z rana dało się nam we znaki, ale po jakiejś godzinie zjeżdżaliśmy już do Ružomberoka. Tu zrobiliśmy postój na śniadanie z produktów kupionych w markecie. Później, na całej trasie, śmialiśmy się, że wyznaczyliśmy nowy szlak rowerowy Tesco – Konzum:) Po porannym posiłku, nieświadomi tego co nasz czeka, pełni energii ruszyliśmy w drogę. 12-sto procentowe pochylenie poziome trasy na odcinku parunastu kilometrów okazało się dla nas wielką mordęgą. Byliśmy zmuszeni pokonywać ten podjazd wieloetapowo, czasem z braku sił prowadziliśmy rowery. W końcu góra odpuściła, a nam miejscowość Donovaly do końca życia będzie kojarzyła się tylko z jednym. Zjazd, to już była czysta przyjemność i relaks po wcześniejszych trudach. Gosia pokusiła się o pobicie własnego rekordu i uzyskała zawrotną prędkość 75 km/h. Gdyby na tym odcinku był ustawiony fotoradar, śmiało mogłaby się zwrócić do słowackiej drogówki o pamiątkowe zdjęcie. Dzień zbliżał się do zmierzchu. Zatrzymaliśmy się przy gospodzie, przed mieściną o wdzięcznej nazwie Babina. Niestety nie mogliśmy liczyć na regionalne wiktuały, gdyż restauracja była właśnie zamykana. Zapytaliśmy stróża obiektu, czy możemy, chociaż skorzystać z toalet. Odpowiedział: ‘’Do záchod, áno’’. No to spieszymy się, mamy czas do zachodu słońca. Dopiero później skojarzyliśmy, że staliśmy się ofiarami słowiańskich nieporozumień, gdyż słowacki záchod to po naszemu ubikacja.  Po dwóch dniach podróży nie przeszkadzał nam brak kabin prysznicowych. Wszyscy wykąpaliśmy się w zlewie i cieszyliśmy się swoją świeżością.  Namiotowe obozowisko rozbiliśmy na tyłach przydrożnej gospody. Jeszcze tylko ciepła strawa, przyrządzona na turystycznej kuchence, przegląd mapy i wpadliśmy w objęcia Morfeusza.

Dzień 3 Babina – Budapeszt (145 km)


Drugi raz z rzędu rozpoczęliśmy dzień od wdrapywania się pod górę. Ustaliliśmy, że ostatni raz kończymy jazdę w połowie podjazdu. Z wielką ulgą opuszczaliśmy Karpaty Zachodnie. Wydawało nam się, że wkraczamy w region z niewielkimi deniwelacjami terenu.  Dotarcie do przygranicznej miejscowości Šahy przebiegło szybko i bezboleśnie. Po węgierskiej stronie musieliśmy zrezygnować z konwersowania przy użyciu języków słowiańskich. Na nasze: ‘’Ta cesta je dobra dla bicyklu?’’, nikt nie reagował.  Angielski też był bezużyteczny. Starania naszych szkolnych nauczycielek języka niemieckiego w końcu zostały przez nas docenione. Z Madziarami, a zwłaszcza tymi starszej daty, można było komunikować się jedynie za pomocą języka naszych zachodnich sąsiadów. Widocznie echa epoki cesarstwa Austro–Węgier. W miejscowości Retság zatrzymaliśmy się na dłuższych postój. Podładowanie baterii telefonów, znalezienie Wi –Fi oraz obiad w restauracji to były nasze główne cele. Ponadto nauczyliśmy się pierwszego, jakże ważnego z naszego punktu widzenia, wyrazu w języku węgirskim (sátor ~ namiot). Niestety dalszy przebieg trasy znowu zyskał charakter górski. Nie wiedzieć czemu niektóre odcinki były niedostępne dla rowerów i byliśmy zmuszeni do łamania zasad kodeksu ruchu drogowego. Największym nadużyciem była jednak jazda drogą ekspresową. Chęć jak najszybszego jej pokonania wyzwoliła w nas ukryte pokłady energii.  W końcu dojechaliśmy do miejscowości Vác, stąd już rzut beretem do Budapesztu. Zbliżała się godz.21-sza, najwyższa pora na szukanie miejsca na rozbicie naszych szatorów.  Sylwia spontaniczne wpadła na pomysł nocnej szarży na węgierską stolicę. Nie u wszystkich ta wizja znalazła aprobatę. Jednak po długich dyskusjach całą czwórką ruszyliśmy trasą wzdłuż Dunaju. Przed północą minęliśmy tablicę z nazwą Budapeszt, ale do centrum była jeszcze daleka droga. Po zaliczeniu obowiązkowych punktów: budynek Parlamentu, Most Łańcuchowy, udaliśmy się do parku przy dunajskim bulwarze na ławkową, winną biesiadę.          

Dzień 4 Budapeszt – Gárdony ( 58 km)


Po trudach poprzedniego dnia udało się nam wystartować z centrum Budapesztu dopiero koło południa. Po pokonaniu niespełna 20 km byliśmy zmuszeni do nieplanowanego postoju.  Kolejne szprychy w cruiserze nie wytrzymały obciążeń i wymagały wymiany. Tego dnia tempo naszej jazdy nie było porywające. Chyba nastąpiło zmęczenie materiału.  Dodatkowo Ani zaczął doskwierać ból kolana. Udało się nam dobrnąć jedynie do miejscowości Gárdony. Namioty postawiliśmy przy płocie posesji Herr Stefana. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy jezioro, które nazwaliśmy ‘’Małym Balatonem’’. Temperatura tego akwenu była wyższa od powietrza, co skłoniło nas do kąpieli.  Kolację urządziliśmy sobie pod czystym niebem w asyście spadających gwiazd. W tej scenerii litrowy Muskat, którego cena była nie wiele wyższa od piwa, smakował jeszcze bardziej.

Dzień 5 Gárdony – Siófok ( 60 km)


Dzień przywitał nas słoneczną pogodą, a Herr Stefan herbacianym poczęstunkiem. Jak najszybsze dojechanie do Balatonu, to był nasz plan. Na miejsce naszego błogiego plażowania wybraliśmy główne miasto kurortowe-Siófok. Dotarliśmy tu późnym popołudniem i uradowani widokiem urokliwego miejsca, postanowiliśmy nie ruszać się stąd do dnia następnego. Pierwsza kąpiel i zdziwienie jak daleko trzeba zapuścić się w głąb jeziora, żeby tafla znalazła się przynajmniej powyżej linii bioder? Nikomu z nas nie starczyło cierpliwości, żeby uzyskać odpowiedzieć na to nurtujące pytanie. Po pluskaniu w przejrzystej wodzie rozpoczęliśmy plażową ucztę z węgierskimi winami, która trwała do późnej nocy.  Prowadząc rowery udaliśmy się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do rozbicia naszych namiotów.

Dzień 6 Siófok – Szenyér ( 92 km)


Nie chcieliśmy marnować poranka na długie wygrzebywanie się, więc szybko zwinęliśmy nasze obozowisko i wróciliśmy nad Balaton. Tu kontynuowaliśmy nasz pobyt w Siófok, poddając się naprzemiennie kąpielom wodnym i słonecznym. Beztroski relaks został przerwany decyzją Ani o wycofaniu się z dalszej jazdy.  Kontuzja kolana okazała się zbyt silna. Około godz.16-stej zbieraliśmy się do powrotu na trasę. Z wielkim smutkiem żegnaliśmy się z letnią stolicą Węgier, a z jeszcze większym z Anią. 50-cio kilometrowy odcinek do Fonyód pokonaliśmy wyznaczoną wzdłuż jeziora ścieżką rowerową. Z jakością jej nawierzchni i oznakowaniem bywało różnie. Do ostatniej balatońskiej miejscowości na naszej trasie dotarliśmy przed zmrokiem. Tu po raz ostatni sprawdzaliśmy głębokość ’’madziarskiego morza’’. Postanowiliśmy kontynuować naszą jazdę. Druga premia nocna zakończyła się dla nas około godz.2-giej. Namioty rozbiliśmy w leśnym miejscu odpoczynku podróżnych.

Dzień 7 Szenyér – Koprivnica (97 km)


Pomimo krótkiego snu wróciliśmy na trasę z samego rana. Musieliśmy nadrabiać czas poświęcony na balatońskie leniuchowanie.  Po południu dotarliśmy już do miejscowości Gola. Tu, przy wjeździe do Chorwacji, po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z haltem straży granicznej., Po 4 dniowej przeprawie prze Węgry w końcu mogliśmy powrócić do słowiańskich rozmów. Pierwszą istotną informacją dla nas był fakt, że wkraczamy do kraju, gdzie dopuszczalna ilość alkoholu dla uczestników ruchu drogowego to 0, 5 promila.  Już nie mogliśmy doczekać się zimnego Ožujsko:) Pierwsza wizyta w sklepie i negatywne zdziwienie poziomem cen. Trzeba było zrobić zapasy po madziarskiej stronie. Miejsce noclegu padło na obrzeża Koprivnicy. Prośba o możliwość rozbicia się na posesji zyskała aprobatę leciwej właścicielki. Po chwili cała rodzinna była zaangażowana w udzielanie pomocy. Zaproponowano nam nawet spanie w gościnnych pokojach. Nie chcieliśmy jednak robić kłopotu i skorzystaliśmy tylko z łazienki, gdzie czekał na nas upragniony, ciepły prysznic. 



Dzień 8 Koprivnica – Zagrzeb ( 103 km)


O poranku przywitano nas trzema filiżankami cappuccino. Nasze uleganie gościnności trwało dalej.  Byliśmy przeszło tydzień w podroży. Powoli kończyły się czyste rzeczy. Udało nam się przeprać parę ciuchów, które porozwieszaliśmy gdzie się tylko dało na rowerach. Jeszcze tylko pamiątkowa sesja z sympatyczną rodziną i ruszyliśmy w dalszą część naszej wyprawy. Drogę do chorwackiej stolicy pokonywało się lekko i przyjemnie. Krótkie zjazdy i podjazdy sprawiły, że prawie w ogóle nie schodziliśmy z naszych najwyższych biegów. Ten etap można by zakwalifikować do najłatwiejszego, gdyby nie awarie.  W połowie odcinka spotkała Dawida kolejna koniczność wymiany szprych, a tuż po minięciu tablicy z napisem Grad Zagreb, cruiser złapał jeszcze panę. Bieżnik tylnej opony uległ zdarciu do zera, a w jednym miejscu pojawiła się dziura wielkości 50-cio groszowej monety. Prowizoryczne usunięcie usterki i ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu czynnego sklepu rowerowego. Była sobota godz. 18-sta i wszystko pozamykane. Udało się jednak znaleźć przydomowy serwis i nabyć nową oponę. Dojechaliśmy do dzielnic Maksimir, gdzie nasze ścieżki uległy rozdzieleniu. Dawid postanowił zmienić ogumienie i obejrzeć mecz piłkarski z udziałem drużyny Dinamo, a Sylwia i Gosia udały się na zwiedzania centrum. 

Dzień 9 Zagrzeb – Krnjak (86 km) 


Na miejsce zbiórki ustaliliśmy plac bana Josipa Jelačića. Stąd udaliśmy w kierunku wylotu na Karlovac, zaliczając po drodze pozostałe atrakcje turystyczne. Zagrzeb opuszczaliśmy koło południa, przy pochmurnej aurze. Trasa, jaką sobie wyznaczyliśmy wiodła lokalnymi drogami, z licznymi podjazdami. Dłużył nam się ten etap w nieskończoność. Pierwszy raz straciliśmy orientację w terenie i byliśmy zmuszeniu prosić chorwacką drogówkę o wskazanie drogi. W końcu udało się nam wrócić na główny szlak komunikacyjny, którym przejechaliśmy jeszcze paręnaście kilometrów. Końcówkę tego odcinka pokonywaliśmy przy dużych opadach deszczowych. Schronienie znaleźliśmy w przydrożnej noclegowni. Właściciel zezwolił nam na rozbicie namiotów. Pierwszy raz w czasie naszej wyprawy spaliśmy w czterech ścianach. Szkoda tylko, że drewniana budowla nie miała skończonego zadaszenia. W środku nocy dziewczyny musiały ewakuować się do Dawida. Namiot Gosi był niestety pozbawiony warstwy tropikowej i do środka wdarła się powódź. 
  


Dzień 10 Krnjak – Jezerce (69 km)

Po przebudzeniu nastąpiło podsumowanie strat. W namiocie dziewczyn na wejściu zalegała woda do wysokości kostek. Wszystkie ciuchy były przemoknięte, a smartfon Sylwii zalany. Parę rzeczy udało się doprowadzić do stanu używalności przy pomocy toaletowej suszarki. Nie padało już, ale pochmurne niebo nie wprawiało nas w optymistyczny nastrój. Tym bardziej, że tego dnia mieliśmy odwiedzić miejsce niezwykle bogate w walory przyrodnicze. Pełni nadziei, że pogoda nie pokrzyżuje nam planów, ruszyliśmy w drogę. Po paru godzinach pedałowania znaleźliśmy się w miejscowości Slunj. Byliśmy dopiero w połowie drogi do naszego upragnionego miejsca, a już nasze oczy ucieszył piękny widok, ale to był tylko przedsmak tego, co nasz czekało.  Wodospadowa sceneria stała się miejscem dłuższego postoju. Około godz. 18-stej, po ciężkich podjazdach, w końcu znaleźliśmy się na terenie Narodowego Parku Jezior Plitwickich. Szkoda tylko, że nie rozchmurzyło się. Mimo to nie narzekaliśmy, przecież nie padało. Zwiedzanie tego miejsca, wpisanego na światową listę UNESCO, mieliśmy ograniczone przez czas. Pokonaliśmy niecałą 1\3 część pieszej trasy turystycznej, ale wystarczyło nam do pełnej rekompensaty trudów dotarcia. Zasłyszane od włoskiego turysty ‘’big łotafola’’ na trwałe zadomowiło się w naszym podróżnym żargonie. Zbliżał się czas zamknięcia obiektu. Opuszaliśmy to urokliwe miejsce z myślą ‘’Kiedyś tu jeszcze wrócimy’’. Na razie czekał nas powrót jedynie do dalszej drogi, która prowadziła wzdłuż zalesionej części Parku. W pewnym momencie zjechaliśmy z trasy, w celu znalezienia ostatniego czynnego sklepu spożywczego. Miejsce naszego obozowiska przypadło na mieścinę Jezierce. Tu udało się nam rozbić na terenie gospodarstwa rolnego.  Po rozłożeniu namiotu Gosia i Dawid zabrali się za przegotowanie urodzinowej niespodzianki dla Sylwii. Czekoladowe ciasto z wbitymi świeczkami było dla niej miłym zaskoczeniem. 

Dzień 11 Jezerce – Senji (98 km)


Plan na ten dzień był jasny, zobaczyć Adriatyk. Zaliczyliśmy poranny prysznic i pełni werwy ruszyliśmy na naszych bicyklach. Po godzinie czekało na nas nie lada wyzwanie Na naszej trasie pierwszy raz pojawiła się tzw. serpentyna.  Wijąca się droga górska została pokonana w dwóch fazach. Widok z jej szczytowego punktu zapierał dech w piersiach. Po kolejnej godzinie jazdy z żalem opuszczaliśmy teren największego Paku Narodowego Chorwacji. Pod koniec etapu zostaliśmy zatrzymani przez pewnego kierowcę, który okazał się najbardziej sympatyczną i pomocną osobą poznaną w czasie naszej wyprawy. Pan Bojan, na co dzień dyrektor Informacji Turystycznej Republiki Chorwacji na Polskę, nie mógł wyjść z podziwu dla naszego sposobu dotarcia do jego kraju. Przerwa na pogawędkę z nim była czystą przyjemnością. Uzyskaliśmy dużo cennych porad i ciekawostek turystycznych. Z uśmiechami na twarzach wróciliśmy na trasę. Po krótkim czasie dojechaliśmy do najwyżej położonego punktu wybrzeża, z którego rozpościerał się malowniczy obraz morza. Zjazd do upragnionego celu liczył paręnaście kilometrów i odbył się przy permanentnym użyciu hamulców. W końcu byliśmy w Senji. Szybka wizyta w markecie i już mieliśmy czym oblewać sukces na plaży. Z pierwszą kąpielą w Adriatyku musieliśmy się jeszcze wstrzymać. Pochmurna i wietrzna pogoda nie była sprzyjająca. Rozsiedliśmy się na ławce z widokiem na morze i rozpoczęliśmy dobrze nam znaną biesiadę.  Noc spędziliśmy na karimatach w parku na wzgórzu, z którego roztaczała się panorama na miasto. Niestety nasze koczowanie zostało przerwana przez 1-osobowy patrol policji. Zwrócono nam uwagę, że do rana musimy zwinąć nasz obóz wędrowny. Tak też uczyniliśmy, ale dopiero równo z pierwszym brzaskiem słońca.

Dzień 12 Senji – Rab ( 52km )


Z miejsca naszej noclegowni przenieśliśmy się w mniej publiczną lokalizację, aby dokończyć spanie. Po przebudzeniu udaliśmy się jeszcze na rowerową włóczęgę po wąskich uliczkach Senji. Poprawa pogody nastąpiła w najbardziej oczekiwanym momencie. Do końca wyprawy pozostały 3 dni, które miały minąć głównie na plażowaniu.  Trasę wzdłuż wybrzeża pokonaliśmy Jadrańską Magistralą. 40-sto kilometrowy odcinek tej wąskiej drogi był dosyć niebezpieczny. Z lewej strony rozciągała się biała ściana skał górskich, a z prawej duża przepaść, na dnie której szumiał turkusowy Adriatyk. Widoki te na pewno nie sprzyjały koncentrowaniu się na jeździe. Z miejscowości Jablanac udaliśmy się promem na Rab. Po godzinnym dreptaniu prze pustkowia znaleźliśmy się w centralnej części wyspy. Tu na plaży wbiliśmy polską flagę i rozpoczęliśmy zasłużony wypoczynek.

Dzień 13 Rab – Malinska (25km)



Nie chcieliśmy spóźnić się na kolejny prom, więc szybko wygrzebaliśmy się z namiotów. W czasie ponad godzinnej przeprawy drogą wodną znowu mieliśmy okazję do obcowanie z wcześniej poznanym panem Bojanem. Po raz kolejny uzyskaliśmy garść ciekawostek i anegdot związanych z Chorwacją. Po zakończonym rejsie skorzystaliśmy jeszcze z zaproszenia na kawę. Nasz przewodnik zasugerował nam, że na wyspie Krk najpiękniejsze plaże leżą w miejscowości Malinska. Tu od południa zajęliśmy się wygrzewaniem zmęczonych kości i sączeniem zimnego Ožujsko. Do naszego błogiego plażowania dołączył Konrad, z którym dziewczyny miały zabrać się w drogę powrotną.



Dzień 14 Malinska - Rijeka (36 km)

Końcowy etap naszej eskapady należał do najkrótszych. Postanowiliśmy wyjechać z Malinskiej jak najpóźniej, a wolny czas wykorzystać na kontynuację leniuchowania na plaży. Bierny wypoczynek był przyjemny, ale kolejnego dnia bez aktywności fizycznej chyba już nie wytrzymalibyśmy. Późnym popołudniem zbieraliśmy się do wyjazdu. Konrad wyszedł z propozycją przewiezienia naszych ekwipunków, ale zgodnie stwierdziliśmy, że twardo jedziemy do końca. Pełni animuszu przystąpiliśmy do pokonania ostatniego etapu podróży. Przed zachodem słońca dotarliśmy do mostu łączącego wyspę Krk ze stałym lądem. Od tego miejsca zaczął się trudny podjazd wokół zatoki bakarskiej. Nasz asystent odcinka zatrzymywał się co jakiś czas i robił nam filmową dokumentację oraz uzupełniał wodę. Uczucie zbliżające się mety stawało się ekscytujące. Jeszcze tylko zjazd w kordonie i znaleźliśmy przed wielką tablicą z upragnioną nazwą Rijeka. Tu, przy strzelającym szampanie, odbyliśmy pamiątkową sesję fotograficzną. Po chwili wzruszenia udaliśmy się na nocne zwiedzanie miasta. Ostatni nocleg przypadł na kamienną plażę w centrum. 

Podsumowanie

W czasie naszej dwutygodniowej wyprawy jechaliśmy przez 4 kraje, pokonując ostatecznie dystans 1.112 km. Domowe pielesze zamieniliśmy na spartańskie warunki. Nauczyliśmy się rozbijać namioty w trzech obcych językach. Zdobyliśmy sprawność zdobywania prądu i Wi-Fi w miejscach, w których nie powinno ich być.  Przeżywaliśmy, grupowo i indywidualnie, skrajne emocje. Każdego dnia towarzyszył nam jednak uśmiech i przebojowa piosenka grupy Blenders. Na naszej ścieżce spotkaliśmy masę pozytywnych ludzi, którzy byli dla nas życzliwi i pomocni. Pozdrowień od mijających rodaków i nie tylko, nie było końca. To wszystko dało nam pełne prawo do uznania naszej podróży za przygodę życia. Pytanie tylko gdzie za rok nas wiatr poniesie?