czwartek, 20 listopada 2014

23 września 2014
Dzień 1. Kutaisi - Hrasili 54 km 

Po przeszło 3 godzinnym locie meldujemy się na lotnisku w Kutaisi. Jest godzina 5:45. Jesteśmy po nieprzespanej nocy. Na domiar złego pozostajemy jeszcze pod wpływem płynnych specyfików nabytych na bezcłówce w Katowicach. Miało być delikatnie, na spokojny sen, a skończyło się jak zwykle. Mocne przetarcie przed pobytem w kraju winem i czaczą płynącym. W oczekiwaniu na zmniejszenie kolejki do odprawy, przybieramy pozycje siedzące. W końca przychodzi na nas pora. Nasze mętne spojrzenia na szczęście nie budzą zastrzeżeń celników i w naszych paszportach lądują upragnione pieczątki z napisem "GEORGIA". Bez trudu, na już prawie pustym taśmociągu, znajdujemy nasze kartonowe pakunki, w których mieszczą się rowery i cały majdan do objuczenia ich. Rozpakowaniem bagażu zajmujemy się na zewnątrz. Poza jedną dziurą w moim skórzanym siodle nie znajdujemy więcej strat w sprzęcie. Przystępujemy do skręcania jednośladów, co w naszym stanie okazuje się mozolnym zajęciem. O wiele szybciej ta sztuka wychodzi Adrianowi, którego poznaliśmy chwilę przed wylotem. On, tak jak my, przywiedziony na Kaukaz chęcią przeżycia rowerowej przygody. Jego początek trasy pokrywa się z naszymi planami, więc pada propozycja wspólnej podróży. W czasie naszego gramolenia nie możemy opędzić się od taryfiarzy, którzy chcą się zaopiekować za drobną opłatą naszymi kartonami - będą one jeszcze nam potrzebne na lot powrotny. Tryb oszczędnościowy bierze jednak górę. Postanawiamy przewieźć je sami do hostelu znajdującego się w centrum Kutaisi. Hostel ten, zachwalany w przewodnikach, jest również miejscem gdzie chcemy kupić kartusze do kuchenki turystycznej. Nasz nowy kompan pomaga nam w dokończeniu montażu i po godzinie 9-tej jesteśmy gotowi do startu. Mój i Pawła karton składam w pół, przeplatam linką i przewieszam przez ramię. Adrian z kolei instaluje złożone pudło na bagażniku. Szybko okazuje się, że jazda z kartonami jest niewygodna. Upalny poranek i kac też robią swoje. Znajdujemy opuszczoną, ale zamkniętą stację benzynową. Po długiej dyskusji chowamy nasze tekturowe pakunki za kratownicę otworu okiennego rozwalającego się obiektu. Pokładamy spore nadzieje, że nie zmienią one właścicieli. Wracamy na gwarną trasę, która ma nas doprowadzić do centrum drugiego co do wielkości miasta Gruzji. Powoli zaczyna się zwarta zabudowa i pojawiają się pierwsze sklepy. Niestety nie mamy jeszcze tutejszej waluty, a suszy niemiłosiernie. Droga zaczyna nam się dłużyć. Zniecierpliwieni pytamy miejscowego jak daleko do śródmieścia, gdzie znajdziemy jakiś bank? Zbyt daleko. Paweł jest na tyle zdesperowany, że postanawia kupić wodę za euro. Pani ekspedientka nie zna się na kursie i z trudem daje się przekonać, że 5€ za dwie butelki nie przyniesie jej straty. Koło południa w końcu dobijamy do centrum. Pierwsze skrzyżowanie bez sygnalizacji świetlnej i już wiemy, że trafiliśmy do miejskiej dżungli, typowej dla postsowieckiej rzeczywistości. Chaos, rozpędzone samochody, klaksonowa kakofonia i ciągła walka o dominację na drodze. Mija sporo czasu zanim w kilku etapach udaje nam się znaleźć po pożądanej stronie ulicy. Udajemy się na poszukiwanie kantoru, w którym nabywamy sporą ilość gruzińskich lari. Pierwszych zakupów dokonujemy w barze szybkiej obsługi. Poznajemy smak chaczapuri, który będzie nam towarzyszył do końca naszego pobytu na Zakaukaziu. Ustalamy również plan działania. Priorytetem staje się dla nas zdobycie butli gazowych do kuchenki. Adrian uznaje, że nasze wolne tempo jest dla niego niezadowalające, więc postanawia oddzielić się od nas. My natomiast robimy sobie dłuższą przerwę, po której stromym podjazdem dostajemy się na wzgórze Ukimerioni. Miejsce to jest hostelowym zagłębiem. Od przeszło dekady okoliczni mieszkańcy przystosowują tu swoje jednorodzinne domy na kwatery dla turystów. Znajdujemy hostel, w którym zgodnie z informacjami zdobytymi jeszcze w Polsce, sprzedawane są kartusze. Niestety żaden z dostępnych nie pasuje do modelu naszej kuchenki. Trudno, jakoś będziemy musieli przeżyć bez codziennej porannej kawy i ciepłej strawy. 

   
Kutaisi to miejsce, z którego za równe 29 dni mamy lot powrotny, więc zwiedzanie stolicy Imeretii odkładamy w czasie. Obieramy kierunek na Swanetię i późnym popołudniem opuszczamy miasto. Wybrana droga do naszego pierwszego celu jest okrężna, ale za to mniej ruchliwa i bogatsza w atrakcje turystyczne. Zaczyna się mocny podjazd, którego końca nie widać. Niestety zmęczenie i syndrom dnia wczorajszego stają się przyczyną przeoczenia zajazdu na monastyr Gelati. Droga rzadko kiedy daje nam odpocząć. Z prawej strony zaczynają ujawniać się zarysy gór Raczyńskich. Upalny dzień powoli dobiega końca. W wiosce Hrasili postanawiamy przerwać nasze męki i zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Zaczepiamy miejscowych, do których kierujemy kluczowe dla całego wyjazdu pytanie: "SKAZITE PAŻALSTA GDE MY MOŻEM POSTAWIT PALATKU?" (Powiedz proszę gdzie możemy rozbić namiot?). Na marginesie należy zaznaczy, że dla Gruzinów i Ormian jedynym znanym językiem obcym jest język rosyjski. W nielicznych przypadkach ktoś zagadywał do nas po angielsku, ale przeważnie była to improwizacja, podobna do naszej po rusku... Dostajemy aprobatę na rozbicie się przy sklepie i już chcemy to uczynić, gdy nagle podbiega do nas zadyszany Adrian. Na naszych twarzach maluje się zdziwienie, aż w końcu wyjaśnia nam, że został zatrzymany przez tutejszych i zaproszony na suprę - tradycyjną gruzińską ucztę. Adrian zaprowadza nas do miejsca, gdzie w miłej i mocno zakrapianej atmosferze stopniała jego parogodzinna przewaga nad nami. Tu okazuje się, że z grona współbiesiadników tylko pan Tengizi ma ochotę kontynuować ucztę, więc zaprasza nas do siebie. 

Uradowani prowadzimy rowery głównym szlakiem, by po chwili z niego odbić. Dobry kilometr wspinamy się serpentyną do domu naszego gospodarza. U progu jesteśmy przywitani przez jego żonę i matkę. Siadamy do stołu, na którym momentalnie ląduje dzban wina własnej produkcji. Kobiety zaczynają się krzątać po kuchni, a my ze skupieniem wsłuchujemy się w liczne toasty pana Tengizi, po których przechylamy do dna szklanice pysznego trunku. Dzban jest sukcesywnie dopełniany, a stół wzbogaca się o lokalne wiktuały. Wystarczy, że z jednej misy zniknie parę kawałków chleba, a gospodyni już szybko interweniuje i uzupełnia ''braki''. Zawsze musi być pełno. Kobieta cały czas poza biesiadą. Dopiero jak męskie grono wydaje się najedzone do syta, pozwala sobie na nałożenie skromnej porcji i siada na taborecie, z dala od naszego stołu. Podobny scenariusz przerabialiśmy jeszcze parokrotnie w czasie naszej wyprawy. Widocznie taka kultura, nie nam oceniać, ale niech Polki wiedzą jak dobrze z nami mają:) Po wieczornej uczcie jesteśmy zaprowadzeni na górę, gdzie czekają na nas wcześniej przygotowane posłania. Każdy z nas dostaje swoje łózko. Jeszcze tylko odśpiewujemy ,,O mój rozmarynie” przy akompaniamencie Adriana na pianinie i po pełnym wrażeń dniu idziemy spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz