czwartek, 5 lutego 2015

27 września 2014
Dzień 5. Lentekhi - Tsena 42 km

Noc nie należała do przyjemnych. Szumiąca woda i zimno sprawiły, że były nieliczne momenty, w których udało mi się zmrużyć na dłużej oczy. Celem na dzisiaj jest dotarcie do najwyżej usytuowanie stałej osady w Europie (o ile uznamy, że Gruzja nie leży na azjatyckim kontynencie). Istnieją dwie drogi prowadzące do Uszguli, obie w fatalnym stanie. Decyzja o wyborze zapadła parę dni temu. Wzmianka w przewodniku, że dotarcie od strony Lentekhi jest odradzane musiała rodzić retoryczne pytanie - Ale, że my nie damy rady? Paweł, a raczej jego rower, nie da rady. Z wiadomości od niego wiem, że jest już w Kutaisi i idzie dzisiaj do serwisu rowerowego. Po usunięciu awarii ma dojechać marszrutką do Mestii, skąd wspólnie będziemy kontynuowali kaukaską eskapadę. Ja natomiast mam do pokonania jakieś 70 km z hakiem. Tuż przed świtem po zwinięciu obozowiska jestem prawie gotowy na to wyzwanie. Jeszcze tylko łyk czaczy dla kurażu i ruszam. Trasa początkowo biegnie dnem wąwozu. Mimo czystego nieba jest jeszcze na tyle ciemno, że jadę przy włączonych lampkach. Obecność asfaltu szybko staje się tylko wspomnieniem. Wspinam się teraz rozmytą drogą gruntową. Co jakiś czas zapychają się mi błotniki i w celu oczyszczenia ich wjeżdżam w spływający równolegle potok. Z każdą mijaną wioską wiążą się skoki adrenaliny. Styczność z agresywnymi psami nie należy do przyjemnych. Pałętają się one gromadnie i gdy tylko przecinam im drogę to ruszają za mną w zaciekłym pościgu. Najlepszą obroną jest atak, więc po pierwszym kontakcie uzbrajam się w kamienie oraz kij i jakoś wychodzę z tych opresji. Największą grozę budzi jeden owczarek kaukaski. Gdy tylko mnie wyczuwa od razu się zrywa. Jest jednak za ogrodzeniem, więc myślę sobie - ,,Tiru riru, możesz mi naskoczyć''. No i skubany skacze, odbija się od studni niczym od trampoliny i mija barierę, która miała być gwarantem mojego bezpieczeństwa. Nagniatam na pedały jak tylko potrafię, ale molos nie odpuszcza. Dwukrotnie jego szczęka jest blisko wbicia się w moją nogę. W końcu zostaje w tyle, a ja oddycham z ulgą. Koło południa słońce mocno już przygrzewa. W obecności tryskających wód artezyjskich robię sobie dłuższą przerwę na chłodny prysznic i kontemplację bogatej przyrody. W oddali ukazują się potężne góry z ośnieżonymi szczytami. Gdy zbieram się do powrotu na trasę, z przeciwnej strony zjeżdża grupa polskich cyklistów. Mówią, że nie czeka mnie łatwe zadanie. Im bliżej przełęczy tym droga w gorszym stanie i bardziej stroma. Ja z kolei ostrzegam ich przed grasującymi psami pasterskimi. 

Ruszamy w przeciwnych kierunkach i po jakimś czasie równam się z traktorem ciągnący naczepę z trzema osobnikami. W pozdrawiającym geście machamy do siebie nawzajem. Stwierdzam, że jadę zbyt wolno, więc staram się ich wyprzedzić. Wąska droga nie pozwala mi jednak na ten manewr. Jeden z pasażerów daje mi do zrozumienia, że mogą mnie zabrać na stopa. Po aprobującym kiwnięciu głowy staję się kompanem załogi udającej się na wycinkę lasu. Po chwili zdaję sobie sprawę, że wygodniej jechało się na rowerze. Tu mocno rzuca i miota na licznych wertepach, więc ciężko o równowagę. Po długiej i niekomfortowej jeździe docieramy do miejsca gdzie traktor robi nawrotkę i zatrzymuje się na dobre. Ściągam rower i szykuję się do drogi, jednak nowo poznani towarzysze nie pozwalają mi ruszyć. Rozkładają w cieniu koc, na którym ląduje skromny poczęstunek. Nie braknie również czaczy. Po pierwszym wygłoszonym toaście, próbuję się wykręcić z kolejnych. Moje tłumaczenia nie są przyjmowana i wychylam szklanicę za szklanicą. Nie ma zmiłuj, trzeba pić za przyjaźń gruzińsko-polską. Uczta trwa w najlepsze, a ja czuję, że jestem już porobiony. W pewnym momencie najstarszy w grupie próbuje przywołać towarzystwo do porządku i apeluje o zabranie się za to po co tu przyjechali. Szybko jednak zostaje zripostowany stwierdzeniem:  ,,Rabota ne volk - v les ne ubezhit''. Tłumaczę, że u nas w rolę wilka wciela się zając i śmiejemy się do rozpuku wszyscy, nawet niecierpliwy drwal. Miła, ale wyczerpująca przerwa w końcu dobiega końca. Żegnam się czule i lekko chwiejąc się zostawiam druhów za plecami.

Pokonuję parę zakrętów i czuje, że usycham. Zsiadam z roweru i w ramach orzeźwienia, a może bardziej otrzeźwienia, staję pod skalną ścianą, z której spada zimny strumień. Ponadto uzupełniam stan wody pitnej, przystawiając wszystkie puste butelki jakie posiadam. Przez kolejne godziny jadę odcinkiem bez oznak żywego ducha. Powoli kończy mi się woda. Włączam tryb oszczędnościowy w nadziei, że znajdzie się jakieś źródło. W końcu drogą, którą mozolnie się wspinam, zaczyna spływać strumyczek. Skądś musi spływać, więc z większą ochotą naciskam na pedały, ale szansa na nabranie wody się nie pojawia. W ostatniej butelce zostaje mi ostatni łyk. Zdesperowany padam na kolana przed wcięciem drogowym i nadstawiam otwartą buzię nad wąskim ciurkiem opadającej wody. Uradowany czerpię przez parę minut i wcale mi nie przeszkadza, że woda ta za nim do mnie dotarła musiała pokonać zapiaszczoną i wypełnioną krowymi odchodami drogę. Za kolejnym zakrętem woda spada ze skały, więc wylewam to co nabrałem przed chwilą i uzupełniam ponownie braki.

Trasa coraz bardziej biegnie w górę, co zwiększa moje zmęczenie. Powoli oswajam się z myślą, że mogę nie dać rady. Od dłuższego czasu w miarę prosta droga prowadzi mnie na Szcharę (5193 m n.p.m). Przejeżdżam przez osadę, na którą składają się raptem 4 drewniane domki. Jeszcze 2 godziny i zapadnie zmrok. Z mapy wynika, że do Uszguli jakieś 20 km, a po drodze jest jeszcze jedna wioska, w której w przypadku niepowodzenia mam zamiar znaleźć schronienie. Pomimo braku sił postanawiam spróbować. Niestety moje tempo spada i z czasem przestaję się oszukiwać, że dojadę do wyznaczonego na dziś celu. Zatrzymuję jadący z naprzeciwka samochód i pytam o Koruldashi - punkt naniesiony na mojej mapie. Okazuje się, że właśnie znajdujemy się w tym miejscu. Rozglądam się dookoła i jedyne co widzę to sypiąca się zabudowa. Zostaję ostrzeżony, że jeżeli planuję rozbić tu namiot to lepiej, żebym rozpalił ognisko, inaczej mogą zjawić się wilki. Od napotkanych dostaję zapałki i siatkę gruszek. Samochód odjeżdża, a ja zostaję z dylematem. Przez parę dniu padało, podłoże jest mokre, więc nie łatwo będzie znaleźć suchy opał. W najbliższym otoczeniu i tak nie dostrzegam żadnych krzaków, czy zwalonych drzew. Opuszczone domy mają liczne braki w zadaszeniu, ścianach i otworach okiennych, więc ukrycie się w którymś z nich również nie wchodzi w grę. Szybko dochodzę do wniosku, że trzeba się stąd ewakuować. Jedyna możliwość to powrót do poprzedniej osady. Mimo licznych dziur w drodze szaleńczo pędzę z powrotem w dół. Przed zachodem docieram do Tseny, gdzie po pełnym wrażeń dniu znajduję schronienie w domku gościnnym.

28 września 2014
Dzień 6. Tsena - Mestia 22 km

Chęć dokonania tego co wczoraj nie było mi dane jest tak duża, że szybko zrywam się na nogi. Z samego rana jestem gotowy do drogi, gdy gospodarz zaprasza mnie na śniadanie. Składa się na nie jajecznica i przysmażane ziemniaki. Identyczne połączenie miała wczorajsza kolacja. Ciekawi mnie co bym dostał na obiad. Tego już się nie dowiem, bo parę minut po ósmej jestem w drodze. Do Mestii, gdzie umówiłem się z Pawłem mam jakieś 60 km. Niby nie wiele, ale w tych warunkach może okazać się to ponad moje siły. Nie mam też pewności czy spotkamy się na miejscu z tego względu, że ostatni kontakt mieliśmy ze sobą wczorajszego poranka i nie wiem jak mu idzie. Teraz jestem w takich rejonach, że tylko telefon satelitarny mógłby mnie z kimś połączyć.

Niebo pochmurne, a ja bez pośpiechu wspinam się szlakiem, który już dobrze znam. Wczorajszy dzień dał mi się we znaki. Dzisiaj pobolewa mnie kolano, więc nie forsuję tempa. Docieram do miejsca, gdzie na próżno szukałem schronienia. Przypomina mi się przestroga przed wilkami. Przez głowę przechodzi mi myśl - A co jeśli watahy grasują nie tylko w nocy? A są przecież jeszcze inne dzikie zwierzęta. Dajmy na to taki niedźwiedź. Jego maksymalna prędkość to 60km/h. Nawet jakbym ruszył ostro w dół to nie byłbym wstanie uciec. Odtąd jadę z duszą na ramieniu i zewsząd dopatruję zagrożenia. Jadę to trochę niewłaściwe określenie. Są momenty, że jest na tyle stromo, iż resztką sił prowadzę rower. Załącza mi się instynkt samozachowawczy. Za każdym zakrętem szukam potencjalnych miejsc, które mogłyby stanowić dla mnie schronienie. Uczucie bojaźni potęgowane jest faktem, że tułam się po terenach bez oznak drugiego człowieka. Ogrom przestrzeni, na którą los mnie rzucił samego. Dopiero po paru godzinach z naprzeciwka zjeżdża samochód, a w nim jak się okazuje grupa Ukraińców. Uznają mnie za świra, że porwałem się na taki pomysł, ale z troską pytają się czy czegoś mi nie brakuje? Jedyne braki jakie odczuwam to te w sferze własnych sił. Pocieszają mnie, że już nie wiele mi zostało do przełęczy Zagaro. Pokonuję jeszcze parę zakrętów i nachylenie terenu rzeczywiście ulega zmianie. Nie ma jednak żadnej tabliczki, że znajduję się na przełęczy położonej na wysokości 2623 m.n.p., ale żywię przekonanie, że tak właśnie jest. Słońce, do tej pory ukryte, przebija się przez chmur, jakby na znak, że los się do mnie uśmiecha. Od teraz już tylko jadę. Stan nawierzchni jest dalej fatalny, ale nie przeszkadza mi to w gnaniu do celu. W pewnym momencie zaczynam czuć swąd. Okazuje się, że zjazd w permanentnej asyście tylnego hamulca jest przyczyną przegrzania w piaście. Miejsce gdzie dochodziło do sporych oporów polewam wodą, co powoduje skwierczenie. Mogę pędzić dalej.

Po kolejnych zakrętach oczom moim ukazuje się charakterystyczna dla całej Swanetii średniowieczna baszta ochronna. Myśl, że jestem już blisko powoduje, że zasuwam jakby na mecie czekała na mnie żółta koszulka Tour de Pologne. W końcu po godzinie 13-tej, po 13 kilometrowej wspinaczce i 7 km zjazdu docieram do Uszguli. Zakotwiczam się pod pierwszym napotkanym pensjonatem. Zamawiam obiad i myślę nad dalszym planem działań. Wrócił mi zasięg, więc dzwonię do Pawła. Okazuje się, że od wczoraj czeka na mnie w Mestii. Gorsza wiadomość jest taka, że musiał wymienić swoją Gazellę na jakiś inny, podejrzany sprzęt. Deklaruję, że jeszcze dzisiaj się zobaczymy. Oględziny kruzera potwierdzają moje obawy. Szaleńczy zjazd po nie równej drodze dał efekt w postaci 5 pękniętych szprych w tylnym kole i pojawienie się luzów w kierownicy. Po wszamaniu ciepłej strawy usuwam usterki i bez bagażu udaję się na zwiedzanie Uszguli. Rozglądam się również za możliwością podwózki do Mestii. Mnie i Pawła dzieli jedynie 36 km. W większości czeka mnie zjazd, ale jakoś odechciało mi się roweru. Ugaduję się z ekipą od handlu obwoźnego. Po obskoczeniu okolicznych wiosek będą wracać do Zugdidi i mogą mnie zabrać ze sobą. Ustalamy czas i miejsce odjazdu. Mam dobre 2 godziny zapasu. Poświęcam je na włóczenie się po urokliwych zakątkach Uszguli oraz na oczyszczanie z błota sprzętu i sakw. O godz. 17-stej podjeżdża bus i pakuję się na pokład do Dżano i Rioniego. Jazdę umilają nam dyskotekowe przeboje rosyjskiej muzyki. W każdej osadzie pojazd zatrzymuje się, a kierowca daje znak klaksonem. Wówczas zlatują się okoliczni mieszkańcy, którzy zaopatrują się w żywność i produkty codziennego użytku. Dochodzi do twardych negocjacji cenowych, niekiedy kończących się kłótnią. Ma miejsce również handl wymienny. Jeden Gruzin oddaje worek ziemniaków za zestaw środków czystości. Moi współtowarzysze mówią, że zjeżdżają ten rejon codziennie, a biznes ostatnio kręci się na dobre. Wynika to z tego, że jeszcze dwa miesiące i okolice te będą odcięte od świata, więc miejscowi robią powoli zapasy na zimę. Po licznych postojach w końcu dojeżdżamy do Mestii i znajdujemy hostel, w którym czeka na mnie Paweł. Wpadamy sobie serdecznie w ramiona. Poznaję parę Łotyszy, z którymi skumał się Paweł. Nadrabiam zaległości w ich pijackim kumplowaniu i po zalogowaniu się w pokoju oraz wzięciu upragnionego prysznica ruszamy na nocne harce po mieście.