Dzień 1. Kutaisi - Hrasili 54 km
Po przeszło 3 godzinnym locie meldujemy się na lotnisku w Kutaisi. Jest
godzina 5:45. Jesteśmy po nieprzespanej nocy. Na domiar złego
pozostajemy jeszcze pod wpływem płynnych specyfików nabytych na
bezcłówce w Katowicach. Miało być delikatnie, na spokojny sen, a
skończyło się jak zwykle. Mocne przetarcie przed pobytem w kraju winem i
czaczą płynącym. W oczekiwaniu na zmniejszenie kolejki do odprawy,
przybieramy pozycje siedzące. W końca przychodzi na nas pora. Nasze
mętne spojrzenia na szczęście nie budzą zastrzeżeń celników i w naszych
paszportach lądują upragnione pieczątki z napisem "GEORGIA". Bez trudu,
na już prawie pustym taśmociągu, znajdujemy nasze kartonowe pakunki, w
których mieszczą się rowery i cały majdan do objuczenia ich.
Rozpakowaniem bagażu zajmujemy się na zewnątrz. Poza jedną dziurą w moim
skórzanym siodle nie znajdujemy więcej strat w sprzęcie. Przystępujemy
do skręcania jednośladów, co w naszym stanie okazuje się mozolnym
zajęciem. O wiele szybciej ta sztuka wychodzi Adrianowi, którego
poznaliśmy chwilę przed wylotem. On, tak jak my, przywiedziony na Kaukaz
chęcią przeżycia rowerowej przygody. Jego początek trasy pokrywa się z
naszymi planami, więc pada propozycja wspólnej podróży. W czasie naszego
gramolenia nie możemy opędzić się od taryfiarzy, którzy chcą się
zaopiekować za drobną opłatą naszymi kartonami - będą one jeszcze nam
potrzebne na lot powrotny. Tryb oszczędnościowy bierze jednak górę. Postanawiamy przewieźć je sami do hostelu znajdującego się w centrum
Kutaisi. Hostel ten, zachwalany w przewodnikach, jest również miejscem
gdzie chcemy kupić kartusze do kuchenki turystycznej. Nasz nowy kompan pomaga
nam w dokończeniu montażu i po godzinie 9-tej jesteśmy gotowi do
startu. Mój i Pawła karton składam w pół, przeplatam linką i przewieszam
przez ramię. Adrian z kolei instaluje złożone pudło na bagażniku.
Szybko okazuje się, że jazda z kartonami jest niewygodna. Upalny poranek
i kac też robią swoje. Znajdujemy opuszczoną, ale zamkniętą stację
benzynową. Po długiej dyskusji chowamy nasze tekturowe pakunki za
kratownicę otworu okiennego rozwalającego się obiektu. Pokładamy spore nadzieje, że nie zmienią
one właścicieli. Wracamy na gwarną trasę, która ma nas doprowadzić do
centrum drugiego co do wielkości miasta Gruzji. Powoli zaczyna się
zwarta zabudowa i pojawiają się pierwsze sklepy. Niestety nie mamy
jeszcze tutejszej waluty, a suszy niemiłosiernie. Droga zaczyna nam się
dłużyć. Zniecierpliwieni pytamy miejscowego jak daleko do śródmieścia,
gdzie znajdziemy jakiś bank? Zbyt daleko. Paweł jest na tyle
zdesperowany, że postanawia kupić wodę za euro. Pani ekspedientka nie
zna się na kursie i z trudem daje się przekonać, że 5€
za dwie butelki nie przyniesie jej straty. Koło południa w końcu
dobijamy do centrum. Pierwsze skrzyżowanie bez sygnalizacji świetlnej i
już wiemy, że trafiliśmy do miejskiej dżungli, typowej dla
postsowieckiej rzeczywistości. Chaos, rozpędzone samochody, klaksonowa
kakofonia i ciągła walka o dominację na drodze. Mija sporo czasu zanim w
kilku etapach udaje nam się znaleźć po pożądanej stronie ulicy. Udajemy
się na poszukiwanie kantoru, w którym nabywamy sporą ilość gruzińskich
lari. Pierwszych zakupów dokonujemy w barze szybkiej obsługi. Poznajemy
smak chaczapuri, który będzie nam towarzyszył do końca naszego
pobytu na Zakaukaziu. Ustalamy również plan działania. Priorytetem staje
się dla nas zdobycie butli gazowych do kuchenki. Adrian uznaje, że
nasze wolne tempo jest dla niego niezadowalające, więc postanawia
oddzielić się od nas. My natomiast robimy sobie dłuższą przerwę, po której stromym podjazdem dostajemy się na wzgórze Ukimerioni.
Miejsce to jest hostelowym zagłębiem. Od przeszło dekady okoliczni
mieszkańcy przystosowują tu swoje jednorodzinne domy na kwatery dla
turystów. Znajdujemy hostel, w którym zgodnie z informacjami zdobytymi
jeszcze w Polsce, sprzedawane są kartusze. Niestety żaden z dostępnych
nie pasuje do modelu naszej kuchenki. Trudno, jakoś będziemy musieli
przeżyć bez codziennej porannej kawy i ciepłej strawy.
Kutaisi to miejsce, z którego za równe 29 dni mamy lot powrotny, więc
zwiedzanie stolicy Imeretii odkładamy w czasie. Obieramy kierunek na
Swanetię i późnym popołudniem opuszczamy miasto. Wybrana droga do
naszego pierwszego celu jest okrężna, ale za to mniej ruchliwa i
bogatsza w atrakcje turystyczne. Zaczyna się mocny podjazd, którego
końca nie widać. Niestety zmęczenie i syndrom dnia wczorajszego stają
się przyczyną przeoczenia zajazdu na monastyr Gelati. Droga rzadko kiedy
daje nam odpocząć. Z prawej strony zaczynają ujawniać się zarysy gór
Raczyńskich. Upalny dzień powoli dobiega końca. W wiosce Hrasili
postanawiamy przerwać nasze męki i zaczynamy rozglądać się za
noclegiem. Zaczepiamy miejscowych, do których kierujemy kluczowe dla całego
wyjazdu pytanie: "SKAZITE PAŻALSTA GDE MY MOŻEM POSTAWIT PALATKU?"
(Powiedz proszę gdzie możemy rozbić namiot?). Na marginesie należy
zaznaczy, że dla Gruzinów i Ormian jedynym znanym językiem obcym jest
język rosyjski. W nielicznych przypadkach ktoś zagadywał do nas po
angielsku, ale przeważnie była to improwizacja, podobna do naszej po
rusku... Dostajemy aprobatę na rozbicie się przy sklepie i już chcemy to
uczynić, gdy nagle podbiega do nas zadyszany Adrian. Na naszych
twarzach maluje się zdziwienie, aż w końcu wyjaśnia nam, że został
zatrzymany przez tutejszych i zaproszony na suprę - tradycyjną
gruzińską ucztę. Adrian zaprowadza nas do miejsca, gdzie w miłej i mocno
zakrapianej atmosferze stopniała jego parogodzinna przewaga nad nami.
Tu okazuje się, że z grona współbiesiadników tylko pan Tengizi ma ochotę kontynuować ucztę, więc zaprasza nas do siebie.
Uradowani prowadzimy rowery
głównym szlakiem, by po chwili z niego odbić. Dobry kilometr wspinamy
się serpentyną do domu naszego gospodarza. U progu jesteśmy przywitani
przez jego żonę i matkę. Siadamy do stołu, na którym momentalnie ląduje
dzban wina własnej produkcji. Kobiety zaczynają się krzątać po kuchni, a
my ze skupieniem wsłuchujemy się w liczne toasty pana Tengizi, po
których przechylamy do dna szklanice pysznego trunku. Dzban jest
sukcesywnie dopełniany, a stół wzbogaca się o lokalne wiktuały.
Wystarczy, że z jednej misy zniknie parę kawałków chleba, a gospodyni
już szybko interweniuje i uzupełnia ''braki''. Zawsze musi być pełno.
Kobieta cały czas poza biesiadą. Dopiero jak męskie grono wydaje się
najedzone do syta, pozwala sobie na nałożenie skromnej porcji i siada na
taborecie, z dala od naszego stołu. Podobny scenariusz przerabialiśmy
jeszcze parokrotnie w czasie naszej wyprawy. Widocznie taka kultura, nie
nam oceniać, ale niech Polki wiedzą jak dobrze z nami mają:)
Po wieczornej uczcie jesteśmy zaprowadzeni na górę, gdzie czekają na nas wcześniej
przygotowane posłania. Każdy z nas dostaje swoje łózko. Jeszcze tylko
odśpiewujemy ,,O mój rozmarynie” przy akompaniamencie Adriana na pianinie i po pełnym wrażeń dniu idziemy spać.